Arno Hedtke.
Arno Hedtke ur. 06.10.1925 w Landsberg (Gorzów Wlkp.) Zmarł 19.01.2021 w Aurich.
Powołany do Wehrmachtu 1.08.1943 r. W lutym 1945 roku jako podchorąży artylerii walczył przeciw żołnierzom z 4 DP na Wale Pomorskim. Ranny koło Lubna.
Trafił do niewoli amerykańskiej 3.05.1945 roku.
Przyswoił sobie nasz język na tyle aby móc korzystać z polskich archiwów.
Jego najbardziej znana praca to "Uwagi na temat bitwy o Wał Pomorski w obszarze działania 4 polskiej Dywizji Piechoty w lutym 1945". Została ona opublikowana w czasopiśmie ”Oblicza historii”.
Kilkakrotnie odwiedzał tereny Wału Pomorskiego na których przyszło mu toczyć walki. Miałem okazję go poznać gdy odwiedził Wałcz w roku 2003.
Rana i jej niezwykłe następstwa. Fragment wspomnień.
Późnym popołudniem dziewiątego lutego nasz pluton w sile około 35 podchorążych został skierowany do obrony Lubna (Lüben). Wieś ta jest położona kilka kilometrów na północny zachód od Wałcza (Deutsch Krone). Kiedy dotarliśmy tam o zmroku, nasz dowódca plutonu podporucznik Bleckmann wysłał nas, bez dokładnych instrukcji, na południowy kraniec wsi, gdzie mieliśmy się okopać.
On sam jednak się tam nie pojawił. Sprawiło to że nie bardzo było wiadomo jaką strukturę ma nasza obrona i na jaką broń wsparcia możemy liczyć. Od południa jednostki sowieckie właśnie przedarły się przez linie niemieckie pod Strącznem (Stranz) i posuwały się w naszym kierunku.
Oprócz nas – podchorążych, rozmieszczono tu także większy oddział Landesschützen 1. Byli to żołnierze powyżej 40 roku życia, lub tacy, których stan zdrowia nie kwalifikował do normalnej służby. W każdym razie większość z nich była ojcami rodzin.
Tak więc w nocy z dziewiątego na dziesiątego lutego siedziałem w swojej wygrzebanej dziurze. Z jednej strony w oddali miałem żołnierza z Landesschützen, a z drugiej kolegę z plutonu. Wszystko to nie wyglądało zbyt dobrze.
W nocy nic się nie działo, ale o świcie usłyszeliśmy z odległości około kilometra ryk czołgowych 2 silników. Mogło ich być 4 albo 5. Powoli warkot narastał i wreszcie w porannej mgle ujrzałem pierwszy czołg. Gdy tylko zobaczyłem płomień wylotowy z działa czołgowego, odłamki pocisku zafurkotały w powietrzu.
W tym czasie we wsi znajdowały się co najmniej dwie haubice polowe 10,5 cm 3 i jedno działo samobieżne 4, z których wszystkie dobrze nadawały się do obrony przeciwpancernej. Nie słyszałem, żeby wystrzelili choćby jeden pocisk.
Z kolei sowieckie czołgi atakujące z kierunku Strączna (Stranz) miały nas jak na dłoni i spokojnie strzelały do wsi. Jeszcze zanim sowiecka piechota 5 stała się widoczna, koledzy z Landesschützen obok mnie zaczęli wyskakiwać ze swoich okopów i uciekać. Kiedy jeden z czołgów przetoczył się obok mnie i minął pierwszy rząd domów wioski, ja również wydostałem się z mojego dołka.
Po wycofaniu się z Lubna około godziny 10.00 nasz pluton ześrodkował się się na wzgórzu 2-3 km na zachód od wioski. Nieprzyjaciel nie atakował, ale gdy tylko zaczęliśmy się okopywać, zostaliśmy ostrzelani przez ciężkie moździerze.
Kopiąc ukrycia staraliśmy się być jak najmniej widoczni, gdy tylko słyszeliśmy charakterystyczny dźwięk nadlatującego pocisku rzucaliśmy się na ziemię.
Kiedy jednak wydawało się, że pocisk upadnie daleko nie rzucałem się na ziemie tylko klękałem na oba kolana. I właśnie w takiej sytuacji odłamek trafił mnie od tyłu w prawe udo z takim impetem, że przetoczyłem się do przodu.
Gdy otrząsnąłem się z pierwszego szoku udało mi się wstać. Dla pewności ściągnąłem spodnie, obejrzałem udo i znalazłem tam sporych rozmiarów dziurę, która tylko trochę krwawiła. Wkrótce potem nasze działo szturmowe, które wycofywało się z pierwszej linii, zbliżyło się do mnie. Pobiegłem w kierunku działa tak szybko, na ile pozwalał mi ból i poprosiłem załogę aby mnie zabrali ze sobą.
Skinęli głowami, zatrzymali się i wciągnęli mnie do siebie. Po kilku kilometrach wyczerpali paliwo i musieli zatrzymać się w wiosce po nowe „paliwo”. Na szczęście w miasteczku 6 był lekarz wojskowy, który zrobił mi zastrzyk przeciwtężcowy i założył profesjonalny opatrunek.
Innym pojazdem dotarłem kilka kilometrów dalej, do Jabłonkowa (Marienhof) gdzie, w odległym od głównej drogi kompleksie budynków, Unterarzt 7 i kilku sanitariuszy opiekowało się dużą liczbą rannych.
W ciągu dnia okolice Jabłonkowa stały się ostatnim wolnym miejscem na terenie otoczonym przez Polaków. Aby móc ewakuować nie tylko ludność cywilną, ale także wszystkich rannych, dowódca naszego pułku mjr Buchenau przeprowadził kilka kontrataków, które na kilka godzin uniemożliwiły natarcie oddziałów polskich.
W opuszczonych gospodarstwach można było z łatwością znaleźć sporą ilość pojazdów, a i z końmi nie było problemu. Znalazłem miejsce w okazałym powozie, w którym umieszczono jeszcze czterech czy pięciu rannych. Widać woźnica znał dobrze teren bo powiózł nas w kierunku zachodnim nie czekając na instrukcje. Po około 10 km zobaczyliśmy rozległą łunę na nocnym horyzoncie.
- To płonie Mirosławiec (Märkisch Friedland) ! – powiedział woźnica. Potem zboczył na chwilę na południowy zachód i zatrzymał się przy opuszczonych zabudowaniach. Oporządził konie, a nas umieścił w sypialniach w łóżkach z czystą pościelą.
Następnego ranka pojechaliśmy dalej. Ponieważ ustało bezpośrednie niebezpieczeństwo ze strony nieprzyjaciela nasz woźnica wyładował nas w jakimś punkcie opatrunkowym.
Teraz następują kolejne trzy dni samotnych prób dotarcia do prawdziwego szpitala pojazdami Wehrmachtu lub pojazdami dla uchodźców. Samodzielne chodzenie zupełnie nie wchodziło w rachubę. W moim udzie cały czas tkwił odłamek żelaza wielkości kawałka palca. Ból skutecznie ograniczał możliwość poruszania.
Spotkałem lekko rannego żołnierza, z którym wspinając się, kontynuowaliśmy podróż. Byliśmy zabierani po kilka kilometrów i znów musieliśmy wysiadać. Podczas kolejnej przerwy w podróży znalazłem się w domu oddalonym kilkanaście metrów od ulicy, gdzie mogłem tak ułożyć nogę, że ból ustał.
Mój towarzysz został na ulicy i obiecał, że da znać jak ktoś będzie chciał na zabrać. Po długim oczekiwaniu w domu wyszedłem i go nie zastałem. Oparłem się teraz o drzewo blisko pobocza i czekałem na dobrą okazję.
Ku mojemu zaskoczeniu przede mną maszerowała spora grupa podchorążych, i to w tym samym kierunku, w którym planowałem. Prowadził ją ten sam podporucznik, o którym już mówiłem, że oszalał na Wale Pomorskim. Rozpoznał mnie, zatrzymał się przy mnie na chwilę i dał mi dobrą radę:
- Człowieku, wynoś się stąd !
Potem zostawił mnie i pobiegł za swoją grupą. Dzień później natknąłem się na kolejną grupę podchorążych. Pod wieczór dotarłem do większego gospodarstwa, na dziedzińcu którego krzyżowały się dwie drogi. Zatrzymałem się tam, bo mogłem obserwować wszystkie przejeżdżające tędy pojazdy.
Dostałem snopek słomy i wyścieliłem nią wejście do stajni, abym mógł się wygodnie umościć. Po jakimś czasie pojawiła się kolejna grupa podchorążych, tym razem z innego pułku. Wdaliśmy się w rozmowę. Gdy opowiedziałem im swoją historię wezwali do mnie lekarza, który właśnie dołączył do ich oddziału.
Przyszedł natychmiast. Sprawdził opatrunek i poinformował, że zostają tutaj do jutra, a rano przyjadą po mnie i zabiorą ze sobą. Następnego ranka rzeczywiście zjawiło się dwóch żołnierzy z wielkim wozem konnym, który był wyścielony kołdrami. Zgrabnie zapakowali mnie na wóz i dołączyliśmy do oddziału.
To wspaniałe uczucie widzieć przed sobą maszerującą kolumnę, a samemu jechać wygodnie na wozie. Naszym celem było Drawsko Pomorskie (Dramburg). Na tamtejszym rynku, oprócz mieszkańców, błąkało się wielu uciekinierów i maruderów. Po jednej ze stron stało około 80-ciu dobrze wyposażonych piechurów Waffen-SS.
Nasz lekarz zaprowadził mnie do punktu zbiorczego dla rannych, który mieścił się na jednym z rogów rynku. Tam powiedziano nam, że przyjedzie ciężarówka, która nas zawiezie do Reska (Regenwalde), oddalonego od Drawska Pomorskiego (Dramburg) o ponad 40 km.
Po około godzinie jazdy dotarliśmy na miejsce przed szpital polowy. Jak to często bywało pod koniec wojny, był to adaptowany na szpital budynek szkolny. Były tu wyszkolone pielęgniarki, lekarze z odpowiednio wyposażoną salą operacyjną, ale brakowało sprzętu medycznego, np. aparatu rentgenowskiego. Dla tych, którzy musieli byś prześwietleni, organizowano transport zbiorowy i rannych przewożono na wózkach do miejscowego szpitala cywilnego. W byłych salach lekcyjnych można było ustawić około 15 łóżek.
Moje leczenie okazało się dość łatwe. Kiedy piętnastego lutego lekarz badał moją prawą nogę, kontuzja miała już pięć dni, ale okazało się, że całkiem dobrze wygląda. Leczenie ograniczało się do utrzymywaniu rany w czystości i oczekiwaniu, że odłamki zostaną otorbione w ciągu kilku tygodni. Była to powszechna procedura w nieskomplikowanych przypadkach.
Front ustabilizował się około 60 - 70 km na południe od Reska (Regenwalde). Jeśli pominąć uchodźców, życie w tym mieście było stosunkowo spokojne. Każdy ranek zaczynał się od śniadania z dwóch świeżych bułek. Dostawy żywności i prądu, a także usługi pocztowe praktycznie działały bez zarzutu. Miałem więc okazję napisać do rodziny.
Miałem też adres mojego starszego brata, który będąc inwalidą wojennym został zatrudniony jako nauczyciel fizyki i matematyki w liceum pod Weimarem. Tydzień później dostałem odpowiedź on niego i od mojej mamy. Niepokoiła się, bo od sześciu tygodni nie dawałem znaku życia.
Ona sama opuściła Gorzów Wlkp.(Landsberg), na dziewięć dni przed zajęciem go przez Armię Czerwoną bez walki. Udało jej się zdobyć bilet na pociąg i dwudziestego pierwszego stycznia opuściła nasze wynajmowane mieszkanie z jedną spakowaną walizką. Gdy już wychodziła, na korytarzu zaczepił ją sąsiad i z wyrzutem stwierdził, że nie może teraz wyjechać, bo w przyszłym tygodniu wypada jej sprzątanie schodów. Dwa tygodnie później on i jego żona już nie żyli.
Wśród rannych był starszy sierżant mieszkający w Dreźnie. W ostatnich dniach lutego otrzymał pocztę od swoich krewnych w Dreźnie i był w stanie bardzo szczegółowo opisać nam, co wydarzyło się tam od 13 do 14 lutego 1945 8 roku. Słuchaliśmy też w radiu publicznego oskarżenia Gerharta Hauptmanna 9 o ataki bombowe dokonane przez mocarstwa zachodnie. Pasja, z jaką przemawiał, ten mający wówczas osiemdziesiąt trzy lata literat, wywarła na nas wszystkich bardzo silne wrażenie.
Spokój, jaki zapanował na froncie od 15 lutego i związane z tym poczucie bezpieczeństwa miał trwać tylko przez dwa tygodnie. Wojska sowieckie od tygodni stały nad Odrą i szykowały się ostatniego decydującego natarcia na Berlin. Aby tego dokonać należało najpierw zlikwidować niebezpieczeństwo grożące ze strony Pomorza. Tam pas o szerokości około 100 km był nadal w rękach niemieckich, dlatego Rosjanie zgromadzili tutaj bardzo duże siły.
Rankiem 1 marca 1945 roku Rosjanie rozpoczęli potężne uderzenie, które już w tym samym dniu spowodowało, że niemiecki Front Pomorski został przełamany w kilku miejscach. Przed południem trzeciego marca w naszym szpitalu w Resku (Regenwalde) ogłoszono alarm, należało go więc jak najszybciej ewakuować.
Wszyscy, którzy mogli samodzielnie się poruszać musieli natychmiast udać się na dworzec i zająć miejsca w pociągu, który miał ruszyć lada chwila. Po dwóch tygodniach odpoczynku moja rana zagoiła się na tyle, że chodzenie nie sprawiało mi większych trudności.
Bez zwłoki założyłem mundur i udałem się na stację kolejową. Musiałem przejść przez centrum miasta. Tam wielu mieszkańców tłoczyło się w otwartych sklepach, aby zdobyć jak najwięcej żywności. Poruszające było zachowanie starszych ludzi, którzy stali w drzwiach swoich domów i oszołomieni wpatrywali się w zgiełk na ulicy.
Gdy dotarłem do stacji pociąg był gotowy do odjazdu. Nawet udało mi się znaleźć miejsce siedzące. Gdy pociąg ruszył, miałem nadzieję, że za kilka godzin będziemy w Szczecinie (Stettin). Jednak po przejechaniu około 10 km pociąg zatrzymał się na dłużej w miejscowości Płoty (Plathe). Zanim ruszyliśmy dalej, rozeszła się wieść, że bezpośrednia droga do Szczecina jest nieprzejezdna.
Pod Nowogardem (Naugard) toczyły się już walki. Musieliśmy jechać objazdem przez Goleniów (Gollow). Wydłużyło to trasę i doprowadziło do utrudnień w ruchu kolejowym. Konsekwencją były częste i długie postoje. Podczas jednego z nich, już w nocy, nasza lokomotywa została odłączona i odjechała. Nikt nie wiedział, czy wróci. Kiedy po długim czasie wypełnionym nadzieją i obawami przez pociąg przeszedł w końcu silny wstrząs, w wagonach dało się słyszeć westchnienie ulgi.
Tuż przed świtem zobaczyłem, że jedziemy bardzo wolno przez kilka mostów. Były to mosty przez odnogi Odry, na południe od Szczecina (Stetten). Samo miasto, mimo obowiązkowego zaciemnienia, było jednak trochę widoczne.
Powoli uwalnialiśmy się od napięcia związanego z podróżą. Po świcie pociąg, już bez żadnych problemów podążał w kierunku zachodnim. Zatrzymywał się na większych stacjach i za każdym razem wysiadała z niego pewna liczba pasażerów.
Zostałem w pociągu, dopóki nie dotarliśmy do Güstrow. Tutaj zabrano mnie do miejscowego szpitala polowego. Budynek nosił nazwę "John-Brinkmann-Schule". Podobnie jak w Resku, położono mnie w sali liczącej około 15 łóżek.
Podczas przyjmowania mnie do szpitala pojawił się mały problem. Nie wziąłem ze sobą Soldbuch z Reska. Tamtejsza administracja szpitala zabrała mi go, kiedy zostałem przyjęty. A w zamieszaniu, które było podczas ewakuacji nie mogłem znaleźć nikogo kto by mi go zwrócił.
Aby nie tracić czasu, szybko zrezygnowałem z poszukiwań. Soldbuch to taki dowód osobisty zawierający wszystkie dane osobowe i wojskowe. Jeśli znajdziesz się w krytycznej sytuacji bez tej książeczki, może to mieć nieprzyjemne konsekwencje. Nie zabrałem też ze sobą skierowania ani zaświadczenia od lekarza. Byłem więc swego rodzaju „podejrzanym kantonistą”. Moim jedynym dowodem tożsamości była świeża blizna.
Następnego ranka przyszedł do mnie Stabsartz 10 graf Spielfeld. Austriak w średnim wieku. Po tym jak opisałem moją kontuzję, dotknął mojego uda, obmacał bliznę i poprosił abym przeszedł kilka kroków. Skończyło się na tym, że musiałem chodzić wokół rzędu stołów, które zostały zsunięte na sali. Ból wrócił. W ciągu ostatnich dwóch dni znacznie bardziej obciążałem nogę niż wcześniej, a to prawdopodobnie nie wyszło jej na dobre. Więc trochę utykałem.
Lekarz ponownie dokładnie sprawdził nogę i stwierdził, że jest całkowicie sprawna. Wyraził nadzieję, że następnego dnia będę mógł normalnie chodzić i odwrócił się ode mnie nieco zdegustowany. Najwyraźniej podejrzewał, że tylko symuluję.
W ciągu dnia korzystałem z każdej okazji, aby ćwiczyć nogę. Wiele razy obchodziłem długi rząd stołów w sali szpitalnej, a żeby nie przeszkadzać za bardzo rannym kolegom, wchodziłem i schodziłem też po schodach budynku.
Następnego ranka wstałem wcześnie, aby wypróbować nogę i stwierdziłem, że ból się nasilił. Podczas wizyty lekarz ponownie zbadał moją nogę i nie stwierdził obrzęku, zaczerwienienia ani innych zmian. Kiedy, kuśtykając z powodu bólu, chodziłem przed nim, stwierdził w bardzo ostrych słowach, że rzucam mu wyzwanie jako lekarzowi. Dał mi czas na zastanowienie do następnego ranka.
Teraz byłem w rozpaczy. Pielęgniarki i ranni wszystko słyszeli i widzieli. Nie miałem innego wyboru, jak tylko biegać w tę i z powrotem, w górę i w dół i tak w kółko. Kiedy wieczorem o 22.00 zgaszono światło, poczułem się prawie tak samo jak ostatniej nocy na Wale Pomorskim. Szybko zasnąłem, ale obudziłem się około 5 rano. W ciemności poczułem że leżę w kałuży jakiejś śmierdzącej breji. Moja pierwsza myśl była taka: „Ze strachu dostałem sraczki”.
Nie ruszałem się z miejsca, aż pojawiła się moja pielęgniarka. Kiedy podeszła i wyznałem jej swój wypadek, zerkała przez chwilę na prześcieradło i uspokajając mnie, powiedziała, że się myliłem, że to ropa z krwią, która wypłynęła z mojej pękniętej rany. Po zmianie prześcieradła i umyciu mnie przyszedł czas na zmierzenie temperatury. Siostra zmierzyła 39,1 stopnia i zaznaczyła tę temperaturę na wykresie temperatury, który był przymocowany do wezgłowia każdego łóżka.
Kilka godzin później pojawił się Stabsartz. Już z daleka zobaczył stromo rosnącą krzywą gorączki. Dygocząc ze złości, natychmiast wezwał pielęgniarkę oddziałową i kazał jej jeszcze raz zmierzyć mi temperaturę. Oczywiście w odbycie i miała nie spuszczać ze mnie wzroku.
Kiedy czas się skończył, wyjęła termometr i krzyknęła z radością:
- „Panie, Hedtke, 39,8!” Pobiegła na salę operacyjną, gdzie Graf Spielfeld miał rozpocząć operację. Natychmiast przybiegł w swoim gumowym fartuchu, położył mi rękę na czole i zawołał coś w stylu – „Och, biedny chłopak, jest naprawdę gorący” i pogłaskał mnie po głowie, jakby sprawdzał czy cała głowa jest gorąca.
Oczywiście poczułem wielką ulgę, ale nie dałem tego po sobie poznać. Tego samego ranka lekarz założył mi sączek do rany. Podczas operacji byłem, po staremu, pod narkozą chloroformem.
Tak więc dramatyczna strona mojego leczenia wreszcie się skończyła – ale mogła zakończyć się całkiem inaczej.
W tamtych czasach ludzie nie mieli wielkiej wyrozumiałości dla symulantów i dekowników. Ale (na szczęście) mój odłamek z Lubna zachował się odpowiednio, z dużym wyczuciem czasu.
Proces mojego leczenia trwał do połowy kwietnia. W tym czasie mieliśmy kilka wizyt specjalnych. Kiedyś przybył do nas kapelan wojskowy rozmawiał z nami i odprawił krótką modlitwę (kapelani wojskowi byli tylko w Wehrmachcie, nie w Waffen-SS. Nosili mundury oficerskie bez epoletów i mieli krzyż na czapce).
Innym razem pojawił się mały czteroosobowy zespół śpiewaczy, wykonujący popularne pieśni ludowe i artystyczne. Swoim śpiewem sprawili nam wiele radości. Wreszcie mieliśmy dwie lub trzy wizyty z „Heldenklau”. Nazwa to wywodzi się od znanego wówczas określeniu „Kohlenklau”, paskudnego gościa, który wymykał się z workiem pełnym węgla. Był przedstawiany wszędzie na plakatach i miał na celu promowanie oszczędnego zużycia paliwa. „Heldenklau” 11 miał dopilnować, aby wyleczeni ranni nie pozostawali zbyt długo w szpitalu, ale jak najszybciej wracali do walczących oddziałów.
W tamtym czasie lekarze szpitalni prawdopodobnie nie traktowali swojego obowiązku pisania zaświadczeń o przydatności do służby wojskowej tak poważnie jak kiedyś.
Pierwsza wizyta "Heldenklau" której doświadczyłem, miała miejsce na początku kwietnia, kiedy nie byłem w pełni wyleczony. Przybysz miał stopień Oberst-Arzt 12, i był o trzy stopnie wyższy od stopnia naszego oficera medycznego.
Obaj chodzili od łóżka do łóżka i omawiali ze sobą każdy przypadek. Nie potrafię już powiedzieć, jakie były wyniki tej akcji.
Druga tego rodzaju wizyta miała miejsce dwa, trzy tygodnie później, kiedy już mogłam swobodnie chodzić. Wykonywałem też proste zadania, pomagając pielęgniarkom w ambulatorium.
Gdybym teraz, na trzy tygodnie przed zakończeniem wojny, został wypisany ze szpitala to trafiłbym do przypadkowego oddziału, który został przeznaczony na straty i zniszczony w ostatnich dniach wojny.
Wieść o ponownej wizycie „Heldenklau” szybko rozeszła się po szpitalu. Na wszelki wypadek wycofałem się piętro niżej, gdzie znajdowały się szkolne toalety. Zgłosiłem to oczywiście. Usiadłem w jednym z tych pomieszczeń i czekałem na wezwanie. Czas mijał, ale nie było słychać żadnego wezwania. Nikt nie tęsknił za mną na górze w ambulatorium.
Nikomu później nie komentowałem tej sprawy i nie byłem o nią pytany. Ale istniał dobry powód, by przypuszczać, że Stabsartz graf Spielfeld krył mnie w sprytny sposób.
Tłumaczenie i przypisy: woj45
Przypisy:
1 Składały się głównie z poborowych z Landwehry (35–45 lat). Nie należy ich utożsamiać z Volkssturmem.
2 Nie były to sowieckie czołgi tylko „polskie”SU-76 z 4 das (4DP).
3 10,5 cm leichte Feldhaubitze 18.
4 Sturmgeschütz.
5 To byli Polacy z 4DP.
6 Prawdopodobnie chodzi o Appelwelder czyli obecne Jabłonowo.
7 Wykwalifikowany chirurg w stopniu odpowiadającym sierżantowi sztabowemu .
8 Chodzi o naloty dywanowe na Drezno w których zginęło ponad 20 tys. ludzi.
9 Niemiecki pisarz, laureat nagrody Nobla.
10 Stopień oficera medycznego odpowiadający kapitanowi.
11 "Heldenklau" - dosłownie kradzież bohaterów.
12 Odpowiednik pułkownika w wojskach lądowych (Heer).
|