Przedmowa redakcji.

Tym razem przedstawiamy fragmenty pamiętników i książki autorstwa Waffen-Sturmbannführeara der SS Julijsa Johana Kilitisa. To na tych materiałach, w dużej mierze oparli się autorzy artykułu pt: „Mord dokonany na polskich jeńcach wojennych we wsi Podgaje.” Z naszej - redakcyjnej strony, jak poprzednio nieco skorygowaliśmy tekst pod kątem językowym i dodaliśmy zdjęcia i przypisy. Przypisy pochodzące od nas są opatrzone dopiskiem „(red)” i przedstawiają tyko i wyłącznie nasze stanowisko w sprawie. Przy okazji chciałbym podziękować za pomoc w redagowaniu i tłumaczeniu kolegom z Portalu dws-xip.p i Forum dws.org.pl.
Zapraszamy do lektury i dyskusji.




Fragmenty pamiętników Jūlijsa Ķīlītisa w trzech wersjach,
dotyczące działań w rejonie miejscowości Podgaje (Flederborn)
między 31 stycznia a 03 lutego 1945 roku (*)






        Julijs Johans KILITIS
        urodz.: 23 lipiec 1902 w Sloka (Łotwa)
        zm.: 28 marzec 1961 Coventry, UK
        Służył w armii łotewskiej w 4. Valmiera Inf. Reg., Później jako wykładowca w Akademii Wojskowej.
        Ostatni stopień w armii łotewskiej - kapitan
        25.04.1943 - 07.04.1944 - adjutant w Waffen-Grenadier-Regiment 34
        07.04.1944 - ? - d-ca. I Bataillon/Waffen-Grenadier-Regiment 34
        24.01.1945 - 07.02.1945 - d-ca. I Bataillon/Waffen-Grenadier-Regiment 34
        07.02.1945 - 20.02.1945 - d-ca. Waffen-Grenadier-Regiment 34
        20.02.1945 - 21.02.1945 - d-ca. I Bataillon/Waffen-Grenadier-Regiment 34
        21.02.1945 - 24.02.1945 - przydzielony do sztabu 15. Waffen-Grenadier-Div. der SS (lettische Nr. 1)
        24.02.1945 - ? - w 15. Div. odpowiedzialny za bezpieczeństwo tyłów dywizji
        27.03.1945 - 19.04.1945 - d-ca II Bataillon/Waffen-Grenadier-Regiment 33
        19.04.1945 - 27.04.1945 - d-ca. Waffen-Grenadier-Regiment 33
        01.06.1944 - Waffen-Sturmbannführera der SS
        Ważniejsze odznaczenia niemieckie:
        14.06.1944 - EK II kl.
        27.07.1944 - EK I kl. (red)






Waffen-Sturmbannführer der SS Jūlijs Johans Ķīlītis przedwojenny kapitan armii łotewskiej, ówczesny dowódca 1 batalionu 34 pułku grenadierów (I Bataillon/Waffen-Grenadier-Regiment 34) 15 Łotewskiej Dywizji Waffen SS (15. Waffen-Grenadier-Div. der SS (lettische Nr. 1) przebywał w Podgajach, lub ich pobliżu w dniach kiedy zamordowano 32 jeńców z 1 Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki. Pozostawił trzy szczegółowe opisy swoich wojennych doświadczeń, które poniżej przedstawiamy. Oznaczyliśmy je odpowiednio skrótami jako K1, K2, oraz K3.

K1. dziennik powstały w czasie niemal rzeczywistym, napisany podczas wojny w przeciągu godzin lub dni, podczas których wydarzenia miały miejsce.
K2. Uzupełnienie K1, napisane w tym samym zeszycie, poszerzające pewne rozdziały. Napisane zostało w latach 1945/46 w obozie jenieckim 2227,
        Zedelghem, w Belgii.
K3. 279-stronicowa książka opublikowana przez autora w roku 1956, kiedy mieszkał on w Wielkiej Brytanii. Jest znacznie bardziej rozbudowana niż
        pamiętniki.

Oba pamiętniki zostały złożone w archiwach Muzeum Wojny w Rydze (sygnatura LKM 5-23663/1460-DK). Pan Valdis Kuzmins z Muzeum Wojny z wielką uprzejmością udostępnił nam kopie stron z pamiętników dotyczących wydarzeń w Podgajach, a Uldis Neiburgs z Muzeum Okupacji w Rydze przesłał nam dodatkowe strony z książki. Zostały one przetłumaczone z j. łotewskiego na j. angielski przez p. Martę Eniņę oraz zredagowane przez Edwarda Andersa.

Należy dodać kilka słów wyjaśnienia odnośnie legionu łotewskiego, w skład którego wchodziły dwie dywizje bojowe (15. oraz 19.), podległe cieszącym się złą sławą siłom Waffen-SS (1). Podobnie jak cudzoziemskie jednostki Waffen-SS, składające się z żołnierzy pochodzenia germańskiego (Holendrzy, Norwegowie, itp.) jednostki Waffen-SS, w skład których wchodzili żołnierze pochodzenia nie-germańskiego (np. Łotysze) nosili insygnia oraz mundury SS, choć niektóre posiadały symbole etniczne, takie jak wschodzące słońce na kołnierzykach zamiast run SS i również wyposażone były w odznaki w narodowych barwach, umieszczone na rękawach (2) . Jednakże jednostki pochodzenia innego niż germańskie miały podrzędny status. Symbol SS był umieszczany nie na początku nazwy jednostki (2. SS-Pz. Gren. Div. „Das Reich”) ale na końcu (15. Waffen-Gren. Div. der SS), co wskazywało, że taka jednostka nie była częścią SS, ale jej podlegała (3). Bardziej oczywiste rozróżnienie dotyczyło stopni. Inaczej niż niemiecki „SS-Sturmbannführer”, Ķīlītis nosił stopień „Waffen-Sturmbannführer”, gdzie niewiele znaczące słowo “Waffen” (siły) zastępowało prestiżowe określenie SS.
Jednostki o pochodzeniu innym niż germańskie, musiały wykazać się czystością rasową tylko od 2 pokoleń, a nie od 6 i były tylko nieznacznie indoktrynowane ideologią nazistowską. Jednostki łotewskie, uformowane w roku 1943 po Stalingradzie, składały się głównie z rekrutów, a nie z ochotników i po doświadczeniu gwałtu na Łotwie i zaboru przez ZSRR w latach 1940/41, motywowane były nienawiścią do Stalina, a nie miłością do Hitlera. Wszystkie te różnice sprawiły, że prawdopodobieństwo popełniania przez nich potwornych zbrodni było znacznie mniejsze niż w przypadku niemieckich Waffen-SS, na co wskazuje niewielka ilość oskarżeń przeciwko łotewskim jednostkom “der SS“. Ale jest to twierdzenie oparte wyłącznie na przypuszczeniach. Po krytycznej analizie artykułu autorstwa Fritza oraz Andersa, a także przedstawionych tu dokumentów autorstwa Ķīlītisa, każdy czytelnik powinien sam odpowiedzieć na pytanie, czy Łotysze byli zamieszani w morderstwo polskich jeńców wojennych.


 * - Oryginalny tekst łotewski został przetłumaczony na j. angielski przez Martę Eninę, a redakcji dokonał Edward Anders. Tekst angielski został następnie
       przetłumaczony na j. polski przez Małgorzatę Wikłacz.
       Niemieckie nazwy geograficzne zostały zastąpione ich polskimi odpowiednikami (przyp.tłum.).
 1 - W omawianym okresie nie było Legionu Łotewskiego, 15. i 19. Dywizja wchodziła w skład VI. Waffen-Armee-Korps der SS (lettisches) noszącego taką
       nazwę od czerwca 1944 r. (wprawdzie został utworzony wcześniej bo już 08.10.1943 r. jako VI. Freiwillige Armee Korps, ale to już jest mniej istotne
       dla omawianego okresu.). Oryginalna nazwa to VI. Waffen-Armee-Korps der SS (lettisches) albo VI. Ochotniczy Korpus SS (łotewski).
 2 - Żołnierze cudzoziemskich jednostek Waffen-SS otrzymali stopnie analogiczne do używanych w SS, ale początkowo w wersji z przedrostkiem Legion-,
       np. Legion-Haupsturmführer, a od czerwca 1944 r. żołnierze, którzy nie byli germańskiego pochodzenia, używali nowego tytułu z prefiksem Waffen-,
       np. Waffen-Standartenführer der SS.(red).
 3 - Cudzoziemskie jednostki Waffen-SS były częścią Waffen-SS. Wszystkie cudzoziemskie dywizje zostały powołane przez SS-FHA czyli Główny Urząd
       Dowodzenia SS.




Dziennik 1 majora Jūlijsa ĶīlĪtisa, dowódcy 1 Batalionu, 34 Pułku, 15 Dyw.

str. 12–22 rękopisu pamiętnika 30.1.–3.2. 1945, Kujan- Złotów –Jastrowie -Podgaje-Lędyczek
Tłumaczenie z j. łotewskiego- Marta Eniņa, Redakcja- Edward Anders.


30.1.45. [I/34 stanowił straż tylną, osłaniającą wycofujące się wojska dywizji z miejscowości Więcbork. W nocnych marszach wycofywano się przez Sypniewo (29.1.), Kujan (29.1.), Złotów (30.1.) do Jastrowia (31.1.).]

[12] (4)
Najdziwniejszą rzeczą było to, że artyleria nie miała świadomości tego odwrotu i spokojnie pozostawali na swoich pozycjach [w Kujanie]. Sztab dywizji w ogóle nie był zainteresowany tą sprawą. Po raz pierwszy w życiu miałem do czynienia z takim dowództwem. Artyleria, czyli broń dywizji jest ignorowana. Również nam to nie pomogło, ponieważ nie było kontaktu że sztabem [dywizji] i nawet nie wiedzieli tam, że miał miejsce odwrót.
Ostrzegłem kpt. Eglītisa (5) oraz por. Kantsa (6), że wszyscy już wyjechali. Artyleria następnie w pośpiechu wycofała się że swojej pozycji i skierowała się w stronę Złotowa.

Kiedy usłyszałem strzelaninę na moim prawym, oraz lewym skrzydle po północy i [zobaczyłem] błyski, dobrze oświetlające [nasze pozycje], ponownie zdecydowałem się trochę jeszcze wycofać. Oczekiwano, że nasze jednostki pojawią się po pewnym czasie, lecz kiedy nikt nie przyszedł, byłem pewien, że nikt nie wie i nikt tą drogą nie nadejdzie. Stopniowo zajmowałem nowe pozycje, co 2-3 godziny i ok. świtu dotarliśmy do nowych pozycji 32 pułku na peryferiach Złotowa. Jako, że pozycja była słaba, wzmocniłem ją swoimi ludźmi i poszedłem na spotkanie z mjr Alksnītisem (7).
Po chwili otrzymałem rozkaz, aby osobiście udać się do sztabu pułku i ponownie uformować jednostki z ludzi, którzy przypadkowo znaleźli się w pobliskich domach. Zebrałem ich całkiem sporo. Znów mieliśmy batalion w pełnym składzie. Po południu musieliśmy uzupełnić lukę na prawej flance pozycji obronnej, gdzie ustawiłem byłą 8 kompanię.

[13]
Późno w nocy [płk.] Vīksne pozostawił mnie na skraju miasta i poszedł ze sztabem pułku w kierunku północnego wyjścia z miasta, znajdującego się za jeziorami. Nocą 31.1.45 r., o godz. 04.00, otrzymałem rozkaz, aby przygotować się wraz z batalionem i pozostałymi siłami na marsz w kierunku Jastrowia. Mój ogromny batalion, odpowiednik pułku, znajdował się na czele głównych sił (8).
W pozycji wyjściowej nie było znowu żadnego rozkazu. Nie można było znaleźć Ablaufoffizier (9) dywizji, a młody chłopak (od ludzi SD Arājsa (10)) - żandarm odgrywający rolę oficera - organizował wszelkie ruchy w punkcie wyjazdu.
Zaczął się bałagan. Dobrze, że płk Janums (11) przybył na czas i z jego oraz moim ponagleniem cała kolumna w końcu ruszyła. Nic się nie wydarzyło po drodze i dotarliśmy do Jastrowia bez przygód. Byliśmy w dobrym nastroju, ponieważ czuliśmy, że będziemy mogli wyjść z kłopotów. O godz. 1:00 [sic; faktycznie o 08:00; K3] (11a) dotarliśmy do Jastrowia (12), gdzie otrzymaliśmy „radosne” wieści, że jesteśmy okrążeni i nie wyjdziemy bez walki. Aż do pory lunchu nasi „władcy” (13) omawiali, co i w jaki sposób robić. Na koniec około godz. 14.00 pułk otrzymał rozkaz, aby maszerować do Podgajów, aby zastąpić tam jeden z batalionów 48 pułku. Ten batalion miał następnie podjąć ataki w kierunku miejscowości Okonek oraz Lędyczek.

Zebrałem batalion, który rozpoczął wymarsz jako batalion prowadzący. Za mną znajdował się batalion kpt. Balodisa (14) oraz batalion 32 pułku z mjr Alksnītisem oraz mjr Rubenisem (15). Kiedy dotarliśmy na skraj miasta, po lewej stronie drogi od strony wzgórz rozpoczął się ostrzał z karabinów maszynowych oraz PAK [broni przeciwpancernej] (16), (patrz mapa niżej).

Mapa pochodzi z książki Ķīlītis, Jūlijs. Es karā aiziedams: mani raksturīgākie piedzīvojumi Otrā pasaules karā. [Going to war- Idę na wojnę—moje najbardziej wyraźne przeżycia z okresu II Wojny Światowej. UK: Wydano przez autora (1956),

[14]
Było jasne, że nie pójdziemy tą drogą. Gdybyśmy to zrobili, ponieślibyśmy same straty, nie posuwając się do przodu. () Zdecydowałem się zatem na manewry w terenie. Opuściłem drogę i szliśmy dolinami ok. 500-1000 m z dala od drogi. Tam też ustawiłem jedną kompanię w tyralierę, umieszczając ją z przodu, a pozostałe w kolumnach za nią.

Decyzja okazała się dobra, jako że zdołaliśmy przedostać się całkiem sprawnie przez obszar, na którym nasza flanka została zagrożona ostrzałem z PAK-u i ciężkich karabinów maszynowych. W sumie mieliśmy tylko 2 ofiary śmiertelne oraz 2-3 rannych. Jednakże bardzo trudno było przedostać się przez grube warstwy śniegu oraz rowy. Mniej więcej w połowie drogi natknęliśmy się na duży ogień z PAK-u oraz ciężkich karabinów maszynowych. Był moment, kiedy zostałem powalony i nie wiedziałem, gdzie chować głowę. Wszystko jednak zakończyło się szczęśliwie i mogliśmy kontynuować nasz marsz.
Kiedy dotarłem do lasu, zaczęło zmierzchać. Był to już 5-6 km przebyty od naszej pozycji wyjściowej. Zdecydowaliśmy się wkroczyć do Podgajów z boku. W lasach spotkałem niemieckiego żołnierza Wehrmachtu (nie wiem, z jakiej jednostki), który obiecał poprowadzić nas do wioski. Rzeczywiście poprowadził mnie zbyt głęboko w las, dlatego też nie mogliśmy wejść z boku, ale od północnej strony leżącej nieznacznie za Podgajami.
Kiedy na koniec w ciemności zbliżyliśmy się do skraju lasu, naprzeciwko drogi w kierunku miejscowości Grava [w rzeczywistości Grudna] natknęliśmy się na czołg wroga. Dałem rozkaz, aby zniszczyć ten czołg (17). Ale najpierw żołnierze nie chcieli się w ogóle do niego zbliżyć. Następnie załoga czołgu nagle nas zauważyła i rozpoczęła ostrzał z dział i broni maszynowej. Mężczyźni w czołgu strzelali z broni typu Panzerfaust,

[15]
ale celowali zbyt wysoko. Czołgiści uruchomili silnik i zdołali uciec. Pojmaliśmy jednego Rosjanina-pół Polaka i zdobyliśmy 3 rosyjskie PAKi. Dowiedziałem się od jeńca, że minęły nas dwa polskie bataliony dywizji im. Sikorskiego [w rzeczywistości Kościuszki]. Ponieważ nie wiedziałem, gdzie byli ani co działo się w samych Podgajach (miejscowość była w ogniu), zdecydowałem się podejść do Podgajów z rozciągniętą jednostką I/34, oraz II/34 na mojej prawej flance.
Nacieraliśmy w rozszerzonym szyku. Muszę powiedzieć, że chłopcy posuwali się raczej niemrawo, dlatego musiałem wszędzie wchodzić sam i dosłownie ich popychać. Bardzo pomocny okazał się sierż. Reskājs, który zawstydzał, lecz równocześnie ożywiał chłopców. Musieliśmy przejść przez wielką równinę, na samym końcu unoszącą się ku górze. Około 500 m od Podgajów rozpoczął się ostrzał z broni ciężkiej, od strony prawego skrzydła. Wyraźnie słychać było rosyjskie karabiny typu Maxim [ciężkie karabiny maszynowe].
Rozkazałem obu batalionom, aby atakowały, utrzymując ich wewnętrzne skrzydła ustawione w kierunku płonącego domu. Pole bitewne było oświetlone od ognia. Wkrótce pojmaliśmy 20-30 polskich jeńców. Zrugałem ich, ponieważ, jako Polacy, powinni wstydzić się walki z Łotyszami (18). Polacy bardzo się z tego powodu zdziwili. Powiedzieli nam, że należą do Dywizji Sikorskiego [Kościuszkowskiej], a ich oficerami są Rosjanie. Po chwili pojawiała się druga i trzecia grupa więźniów, kilka sztuk broni ciężkiej oraz ??? (nieczytelne)
Przekazałem jeńców do 48 pułku, w którym później ich zastrzelono. Po krótkiej bitwie,
[16]
dwa polskie bataliony zostały pokonane i rozbite. Następnie wkroczyliśmy do Podgajów. Nie byliśmy pewni, kto dokładnie tam przebywał. Kiedy wyruszyliśmy, oceniając na podstawie ognia (artyleria przeciwlotnicza różnego kalibru) okazało się, że byli to Niemcy. Krzyknęliśmy: —Przestańcie strzelać, tu jednostki SS! —Usłyszeli to i po wysłaniu negocjatora, poszedłem porozmawiać z dowódcą osobiście. Po rozpoznaniu rozkazałem moim ludziom, aby szli gęsiego. W końcu dotarliśmy do Podgajów. Mieliśmy kilku rannych i, co było najbardziej bolesną stratą, mój dzielny sierż. Reskājs zginął. Było mi niezmiernie przykro, że utraciłem tak dzielnego żołnierza.
Zatem wpadliśmy w pułapkę. Zobaczymy, w jaki sposób się stamtąd wydostaniemy. To było 31.1.45 r., o godz. 21.00.
Poszedłem na spotkanie z dowódcą batalionu SS-Hauptsturmführerem [Helmutem] Trägerem (19) z 48 pułku batalionu, aby ustalić zmiany. Najpierw zamierzałem zastąpić tylko jednostkę I/34 i utrzymać kpt. Balodisa jako rezerwowego, ale jak się później okazało, wbrew temu, co twierdził T., front był dużo dłuższy. Dlatego też część jednostki Balodisa musiała służyć nocą, a później dołączył do nich również 32 batalion. Same Podgaje pozostawiały raczej odrażające wrażenia. Kilka domów paliło się, wypełniając wioskę dymem. Była również mgła, zabarwiona na kolor mleczno—różowy. Na ulicach leżało martwe bydło oraz wiele ciał ludzkich, wśród nich polscy jeńcy rozstrzelani przez Niemców.
[17]
Niemieckie jednostki obeszły się z nimi raczej okrutnie. Napawa mnie to wstrętem, ponieważ są ludźmi takimi samymi jak my, walczącymi o swoje racje i nie można ich za to obwiniać.
W powietrzu unosił się odór spalenizny oraz przyprawiający o mdłości, słodkawy zapach ciał. Odwilż sprawiła, że utworzyły się błotniste kałuże brudu i krwi. Kiedy wkraczaliśmy do wioski, nie było słychać strzałów poza kilkoma wystrzałami z karabinów maszynowych, które Rosjanie oddawali w kierunku ulic. Krążyłem wokół obrzeży i rozkazałem dowódcom mojego sektora, aby zmienili ludzi. Nocą około godz. 03.00, przyszedł do mnie jeden z instruktorów i skarżył się, że pozostała luka w obronie, której nie można było zmniejszyć, dlatego potrzebne były rezerwy. Przydzieliłem ludzi z jednostki kpt. Balodisa. Na razie płk Vīksne (20) i jego sztab w ogóle się nie angażowali.
Wybrali dom położony z dala od mojego. Mój wybór CP (21) okazał się szczęśliwy, ponieważ w niego nie strzelano.
Następnego dnia, tj. 1.2.45, wzmógł się ogień wroga, uniemożliwiając regularne chodzenie po ulicach, często ostrzeliwanych z moździerzy. W wielu domach stłuczone były wszystkie szyby. Wielu ludzi zginęło lub zostało rannych. Pułk 48 dokonał ataku, ale nie doszli zbyt daleko, zdobywając tylko wyżyny, położone w kierunku Okonka. To nam trochę pomogło, ponieważ teraz dokładnie wycelowane strzały już nie dochodziły do nas ze wszystkich stron. Cały dzień i kolejna noc zatarły się w mojej pamięci. Nawet nie chciałem wystawiać nosa ze swojej siedziby. Rosjanie próbowali atakować nas kilkakrotnie, ale za każdym razem ich odpierano. Trzeba było dokonać serii kontrataków, aby wyciągnąć Rosjan z kilku domów, w których się obwarowali.
[18]
Wieczorem 2.2.45 r. sztab dywizji przybył wraz z tross (22) oraz innymi jednostkami. Zadecydowano o wycofaniu się [z Podgajów]. Jedynym pytaniem było, dlaczego robimy to tak późno, a nie w dniu wczorajszym, kiedy droga była stosunkowo bardziej otwarta. Zaraz po tym jak kolumna wkroczyła do Podgajów i jedna z dróg wyjazdowych została całkowicie zablokowana, oni [sztab dywizji] zaczęli debatować, kiedy i jak się wycofać. Oberführer (23) Ax (24) [dowódca dywizji] wahał się w moim CP i nie był w stanie podjąć decyzji. Wulff (25) również nie wiedział, co robić. Byłem zdziwiony tym, że nie mógł przejąć inicjatywy. Około północy rozpoczął się silny atak moździerzowy (26). Rosjanie zauważyli kolumnę i teraz zniszczyli ją za pomocą artylerii. Poradziłem, aby uciekać tak szybko jak to możliwe i ciągle jeszcze w nocy przedostać się na drogę do Lędyczka.

Otrzymaliśmy wiadomość, że Lędyczek był utrzymywany przez pułk 32 I.D (27). Jeśli zostaniemy dłużej, to zostaniemy wybici do nogi. W końcu po ogromnej walce pojawiła się decyzja, aby iść w kierunku Lędyczka i na czele utrzymać wzmocnioną kompanię.
[Niemiecki major] Pomrehn (28) że swoim batalionem Füsilier już osłonił kolumny wzdłuż trasy co najmniej do Podgajów i następnie pozostał na miejscu, w ten sposób chroniąc nas od strony Jastrowia, przynajmniej na razie. Kolumna poruszała się trochę, ale nie otrzymaliśmy jeszcze żadnych rozkazów. Pozostaliśmy zatem w naszym starym miejscu.
O godz. 05.00 kurier por. X przyniósł rozkaz dla pułku 34, aby zastąpił pułk 48 we wszystkich sektorach, a dla 48, aby wraz ze wszystkimi swoimi siłami ominął kolumnę i utorował drogę w kierunku Lędyczka. Ale cała kolumna ugrzęzła w Chwalimiu. Okazało się, jak zwykle, że nic nie wyszło z silnej straży przedniej. Dywizja generalnie wykonuje dyspozycje, korzystając z
[19]
fikcyjnych sił bez uwzględnienia rzeczywistej siły i warunków. Batalion Füs. został przypisany do 34. pułku, choć nikt naprawdę nie wiedział, gdzie to było.
Pułk 32, znajdujący się w ogonie kolumny został rozproszony przez ogień moździerzowy. Płk Janums, przebywający wraz ze swoim adiutantem, westchnął ciężko i powiedział, że wszystko, co osiągnęli to zniszczenie mojego pułku. Zdrzemnął się na ławce przez 5 min i następnie wstał mówiąc:
—W porządku, chodźmy, życzę ci wszystkie go najlepszego, Ķīlītis!—poczym odszedł.
Dnia 3.2.45 r., po otrzymaniu rozkazu, aby zastąpić [48. pułk], natychmiast poszliśmy do CP 48 pułku do domu na wzgórzu (29). Odnaleźliśmy cały sztab śpiący w piwnicy tego domu. Na stole stało wiele butelek z likierem oraz filiżanek z herbatą. Oczywiście czas, jaki tu spędzali nie był taki zły.
Obudziliśmy naszych „panów” i pokazaliśmy im rozkaz. Była już godz. 05.30, a dwie godziny później miało się zrobić jasno. Gdy zastąpiliśmy ludzi, było już całkowicie jasno i musielibyśmy maszerować podczas dnia. „Panowie” z 48 pułku stwierdzili, że byłoby to szaleństwem i całkowicie niemożliwą do wykonania czynnością. Jednakże po krótkiej naradzie zadecydowali jednak wykonać rozkaz i zaczęli działać. Otrzymaliśmy jeden 8.8 cm Flak, natomiast resztę broni zabrali ze sobą. Na północnych krańcach zamierzano pozostawić jeden pluton, którego w ciągu dnia praktycznie nie dało się zastąpić. Pułk 48 wycofał się szybko. Na szczęście złapałem Pomrehna i omówiłem z nim to, w jaki sposób dokonać zamiany. Jako, że Vīksne nie dawał rady z językiem niemieckim, a my nie mieliśmy czasu na tłumaczenia i myślenie, przejąłem dowodzenie i szybko wydałem rozkazy, kto, co i gdzie robi.
[20]
Kiedy rozkazy zostały już wydane, a Pomrehn powiedział o swoich bitwach między Jastrowiem a Podgajami, nagły wybuch zaskoczył każdego z nas. Pocisk moździerzowy, który wybuchł w oknie zranił Vīksne w głowę i poważnie zranił Ulricha również w głowę - nie było dla niego ratunku. Zdecydowaliśmy się zmienić CP natychmiastowo, ponieważ niemożliwa była kontynuacja naszych prac. Redilsowi nakazano ustanowienie kontaktu z Pomrehnem w posiadłości na wzgórzu. W drodze tam został ranny w obie nogi, co sprawiło, że pozostał na miejscu bez możliwości poruszania się. Nie było informacji o jego losie, prawdopodobnie pozostał w wiosce. Kiedy 48 pułk wyszedł, część naszych żołnierzy podążyła za nimi. Zaczęły się główne rosyjskie ataki na Podgaje z użyciem ciężkiego artyleryjskiego ognia (30). Wszystkie domy zostały dosłownie rozbite, jeden po drugim, a po godz. 10.30 znaleźliśmy się na skraju wioski.
Ponownie wszystko się wycofało. Nie mogłem odnaleźć żadnych dowódców batalionu, ponieważ Alksnis i Rubenis już odeszli. W tylnej straży był wciąż porucznik Pomers [około], który również chciał się wycofywać, ale został powstrzymany, dopóki nie otrzymałem wiadomości, że Pomrehn doszedł do krawędzi lasu.
Kolumna zaczęła iść. Myślałem, że wszystko toczy się naprzód. Wciąż ochranialiśmy tyły. Do Podgajów wkroczyły dwa czołgi wraz z piechotą przesuwającą się wzdłuż domostw. Maszerowaliśmy w kierunku Lędyczka. Jak dowiedzieliśmy się później, w Chwalimiu, kolumna już przeszła. Oprócz kilku kurierów nie było żadnego człowieka pod moim dowództwem. Zdecydowałem się zatem podążać za kolumną. W drodze napotykaliśmy na trudności w wielu miejscach, ale udawało się nam z nich wydostać. Późnym popołudniem wsiadłem do samochodu i podjechałem do zakrętu na drodze w kierunku Lędyczka,
[21]
gdzie wszyscy ponownie się zatrzymali. Nastąpił silny atak rosyjskich karabinów maszynowych z lewej strony. Żołnierze szli przez las niczym grupa Cyganów podobnie było z oficerami.
Nie było nikogo, kto zorganizowałby ich w grupy zdolne podjęcia do walki. Ax oraz jego sztab siedzieli w samochodzie, najwidoczniej czekając na cuda (31). Wraz z garstką żołnierzy z 4 kompanii, zdecydowałem się iść w kierunku rzeki., najwidoczniej czekając na cuda. Wraz z garstką żołnierzy z 4 kompanii, zdecydowałem się iść w kierunku rzeki.
Nagle gdzieś w pobliżu usłyszeliśmy „organy Stalina” (32). Rakiety spadały dokładnie na nasz obóz. Pobiegliśmy około 200 m głębiej w las, ale drugi wybuch ponownie pojawił się tuż nad nami. Zranił st. szer. Skuja, mojego drugiego kuriera. Bardzo szybko podbiegliśmy do rzeki. Nad brzegiem rzeki przez lornetkę dojrzałem Rosjan chodzących po drugiej stronie. Pojawiło się pytanie - w jaki sposób utrzymano Lędyczek [wciąż w rękach Niemców], jeśli po drugiej stronie przechadzali się Rosjanie? Prawdopodobnie utrzymano tylko jego część. Zdecydowaliśmy się przeprawić przez rzekę w bród i zająć Lędyczek od wschodu.

Przekroczyłem rzekę i około 150 ludzi poszło wraz ze mną. Ustawiłem ich w szeregu i poprowadziłem przez pole do domów. Bez problemu przedostaliśmy się przez pole, ale potem zauważyłem radziecki le.IG 18 (33). , stojący w zagajniku oraz PAK z ciężkimi karabinami maszynowymi po prawej stronie. Atak frontalny na Lędyczek Szlachecki – Downica (adl) (34) był niewykonalny. Ludzie przemieszczali się bezładnie. Jeden z pułkowników poprowadził małą grupę do lasu i próbował obejść Rosjan. Zaraz potem zauważyliśmy, że most stał otworem i [nasze] samochody przezeń przejeżdżały. Widok ten przyciągał każdego i na koniec również mnie wraz z towarzyszącymi mi artylerzystami. Byłem pewien, że zaraz rozpocznie się ostrzał artyleryjski i z ckm-ów. Przesuwając się wzdłuż brzegu rzeki, dotarłem do mostów, niezaczepiany przez nikogo. Walcząc z zadyszką, podążałem za wszystkimi. Dotarłem do samochodu i wdrapałem się do niego, ale ponieważ zaraz się zatrzymał, wysiadłem i szedłem piechotą. Zaraz potem dostrzegłem kompanów i nawet
[22]
mój samochód, który, jak się okazało, również dotarł na miejsce. Kierowca Jaunzems, choć ranny w lewe ramię był wciąż jak na razie w stanie prowadzić samochód.

W Lędyczku nikt nie wiedział, co robić. Miałem mokre, przemarznięte i obolałe stopy. Zdecydowałem się zatrzymać gdzieś na obrzeżach miejscowości, abyśmy mogli przespać się i osuszyć. Czułem się okropnie przemęczony. Jeździliśmy po okolicy, ale nigdzie nie dotarliśmy. Na koniec dojechaliśmy do Breitenfeld (35). Tam nieoczekiwanie spotkałem Ž. Kļaviņša wraz z jego kompanią. Dzięki wsparciu ze strony przyjaciela otrzymałem ciepły pokój, dobry obiad i możliwość przespania się.


przypisy:
  4 - Liczby w nawiasach kwadratowych to numery stron oryginalnie napisanych lub drukowanych tekstów łotewskich.
  5 - Waffen Hauptsturmführer Ansis EGLITIS - d-ca 7 kompanii, (red).
  6 - Waffen-Obersturmführer Arvīds Kants - d-ca 8 baterii, (red).
  7 - Waffen-Sturmbannführer Augusts Alksnītis - pełnił obowiązki d-cy Waffen-Grenadier Regiment der SS 33 (lett. Nr. 4), (w zastępstwie
        Waffen-Standartenführera Vilisa Janumsa), (red).
  8 - Sprawa jest o tyle dziwna, że według polskich źródeł, Złotów został zaatakowany w nocy z 30 na 31.01 przez 11 pp i opanowany o świcie 31.01.1945 r.
        Zob. np. Meldunek bojowy d-cy 4 DP z 31.01.1945 r. lub J. Śliwiński „Taktyka 4 Dywizji w minionej wojnie” MON 1965. a u Kilitisa brak jakiejkolwiek
        wzmianki o działaniach bojowych Może to świadczyć o tym że batalion KIlitisa wycofał się przed 31.01. (red).
  9 - Oficer lub przy mniejszych operacjach podoficer, który zapewnia to, że każda maszerująca kolumna opuści pozycje wyjściowe dokładnie według
        rozkazów, w odpowiednim czasie, w odpowiednim ciągu i z zachowaniem odpowiednich odstępów między jednostkami.
 10 - Arājs Komando była litewską jednostką SD (z maksymalną liczbą 1200 ludzi), która zastrzeliła ok 26 000 Żydów i komunistów na Łotwie na przełomie
        lat 1941/42 oraz ponad 30 000 na Białorusi na przełomie lat 1942/1944. Została rozwiązana od koniec 1944 r., do którego to czasu obejmowała
        3 kompanie, a jedna z nich została rozmieszczona w szeregach 15 dywizji w Niemczech, a pozostałe dwie 19 dywizji na terenie Łotwy.
        (Ezergailis, A. The Holocaust in Latvia (Holokaust na Łotwie), 1941–1944, Ryga: Instytut Historyczny na Łotwie, 1996, Roz. 6).
 11 - Waffen-Standartenführer Vilis Janums d-ca Waffen Grenadier Regiment der SS 33, (red).
 11a -W dostępnym fragmencie brak tego odniesienia.(red)
 12 - Ze Złotowa do Jastrowia jest około 17 km. Czas przemarszu podany przez autora jest bardzo krótki ok. 3 - 3,5 h i pokonanie tego dystansu w
        optymalnych warunkach byłoby niezłym wynikiem. Dlatego może to świadczyć o tym, że czas został dopasowany do odległości w późniejszym
        czasie.
        Polacy w podobnych warunkach pogodowych poruszali się dwukrotnie wolniej. Meldunek bojowy d-cy 4 DP 01.02.45 pkt.7 „Stan dróg: drogi
        rozmokłe i trudne do przebycia z powodu odwilży i deszczu” .(red)
 13 - Bardzo prawdopodobne jest, że wyrazu „władcy” [łot. „kungi”, również: „panowie”, „szlachta”] użyto z pewną dozą ironii i w odniesieniu do czasów, (red).
        feudalnych, ponieważ Niemcy na Łotwie w 1941 roku przejęli rolę i władzę baronów bałtyckich sprzed roku 1918. Pamięć 7 wieków panowania
        niemieckiego wciąż w 1945 roku była świeża.
 14 - Waffen-Sturmbannführer Pēteris-Arturs Balodis - d-ca II Batalionu (Waffen-Grenadier-Regiment der SS 34), (red).
 15 - Waffen-Sturmbannführer Fridrichs Rubenis - d-ca Waffen-Grenadier-Regiment 32, poległ 03.02.1945 r. pod Landeck (Lędyczek), (red).
 16 - Był to szwadron 16 pułku kawalerii gwardii (4DKawGw, 2KKawGw) (red).
 17 - Był to czołg z 2 KKaw gw., towarzyszyły mu dwie polskie 45mm armaty ppanc. Jeniec wzięty do niewoli należał prawdopodobnie do obsługi dział.
        Nasza 1 BPanc z powodu braku paliwa jeszcze przebywała w rejonie Bydgoszczy. Pierwsze czołgi pojawiły się w rejonie Radawnicy 03.02.45 r.
        K. Przytocki „Pierwsza Pancerna - MON 1981; M. Kałładur „Trzeci berliński - MON 1977. (red).
 18 - Ķīlītis prawdopodobnie rozmawiał z nimi w języku rosyjskim. Służąc w Armii carskiej podczas I Wojny Światowej mówił biegle o rosyjsku i
        porozumiewał się z cywilami rosyjskimi w 1944 r. (K3).
 19 - Prawdopodobnie chodzi o SS-Sturmbannfuhrera Friedricha Trögera, jest wykazany jako d-ca II./48 a raz jako d-ca I./48, na pewno w kwietniu 1945 r.
        był d-cą I./48. a d-cą II.//49 prawdopodobnie był w lutym.(red)
 20 - Waffen-Obersturmbannführer Alberts Vīksne d-ca Waffen-Grenadier Regiment der SS 34 (lett. Nr. 5), (red).
 21 - W języku łotewskim “komp”, faktycznie punkt dowodzenia = C.P.
 22 - W języku łotewskim „tross”, z niemieckiego “Troß” = Pociąg z zapasami z wagonami konnymi, a współcześnie ciężarówki transportujące broń,
        jedzenie oraz inne dostawy.
 23 - SS-Oberführer - stopień wojskowy w SS pomiędzy pułkownikiem a generałem brygady.
 24 - SS-Oberführer der Waffen-SS Adolf AX
      26.01.1945 - 15.02.1945 d-ca 15.Waffen-Grenadier-Division der SS (lettische Nr. 1), (tymczasowe zastępstwo za SS-Oberführera Obwurzera), (red).
 25 - SS-Sturmbannführer der Waffen-SS Erich Wulff - z-ca d-cy 15.Waffen-Grenadier-Division der SS, poległ 03.02.1945 r. pod Landeck (Lędyczek), (red).
 26 - Były to 120 mm moździerze z 1i 2 pp oraz 2 dywizjon 1pułku moździerzy które przybyły w godzinach wieczornych, (red).
 27 - I.D. - Infanterie-Division - dywizja piechoty, konkretnie chodzi o 32
        (źródło - http://www.lexikon-der-wehrmacht.de/Gliederungen/Infanteriedivisionen/32ID.htm), (red).
 28 - SS-Sturmbannführer der Waffen-SS Hans Pomrehn - d-ca Füsilier Battalion 15./15. Waffen-Grenadier-Division der SS [lettische Nr. 1], (red).
 29 - Prawdopodobnie posiadłość Mielkego, położona na północnym krańcu, ok. 10 m powyżej poziomu wioski.
 30 - Przybył 3 dywizjon 1BAA - jego zasadniczym uzbrojeniem była potężna 122 mm armata polowa wz. 1931/37
        (źródło - http://www.dws-xip.pl/LWP/bron/wp62.html), (red).
 31 - Było zbyt wiele niejasności w części zdania napisanej kursywą, aby coś z niej zrozumieć. Zatem sedno tego znalazłem w K3. Ax był nowym dowódcą
        dywizji, który nigdy nie dowodził jednostką większą od batalionu i szybko został przywrócony do swojego stanowiska w sztabie. Niemniej jednak,
        otrzymał odznaczenie Krzyża Rycerskiego za udane wycofanie dywizji, choć stało się tak głównie pomimo jego obecności, a nie dzięki niemu.
 32 - Niemcy nazywali radzieckie wyrzutnie rakietowe Katiusze “Stalinorgel”, czyli "organy Stalina", do którego się odnosi autor. Przed pojawieniem się
        rakiet, (poruszających się z prędkością mniejszą niż prędkość dźwięku) słyszano gwizd.
 33 - 7,5 cm leichtes Infanteriegeschütz 18 (7,5 cm le.IG 18) - niemieckie działo piechoty kalibru 75 mm używane przez Wehrmacht w okresie II wojny
        światowej, (aka howitzer w użyciu amerykańskim). Prawdopodobnie Kilitis widział rosyjską 76,2 mm armatę pułkową wz. 1927 76-мм полковая
        пушка образца 1927 года,
        (źródlo - http://pl.wikipedia.org/wiki/76_mm_armata_pu%C5%82kowa_wz._1927), (red).
 34 - Na podstawie mapy 1:25 000, “Adl[ig] Landeck (Lędyczek Szlachecki – Downica) była to dzielnica, prawdopodobnie posiadłość rodziny szlacheckiej,
        na południe od właściwego Lędyczka, dlatego też była to pierwsza część miejscowości leżąca i napotkana od strony Podgajów.
 35 - Miejscowość nad Gwdą, około 6 km na północ do Lędyczka, dziś nieistniejąca, (red).







Fragmenty, Dziennik 2 Majora Jūlijsa Kīlītisa, dowódcy I batalionu, 34 pułku, 15 Dyw.

str. 4–7 Dziennika, napisane zimą 1945/46 w brytyjskim obozie dla jeńców wojennych 2227 w Zedelghem/Belgia.
Tłumaczenie z j. łotewskiego-Marta Eniņa, Redakcja- Edward Anders


Podgaje

[4]
Silnik czołgu został uruchomiony, pojazd zrobił szybki obrót i odjechał szybko, pozostawiając jeńca oraz 3 PAKi. Zniszczyliśmy PAK i przesłuchaliśmy jeńca. Twierdził, że właśnie teraz, zaledwie pół godziny wcześniej, dwa polskie bataliony minęły nas, kierując się na Podgaje. Jako, że pułk za mną szedł po moich śladach, natychmiast zdecydowałem się iść do P….
…Kolejny skok do przodu i pojawili się pierwsi jeńcy. Byli to Polacy. Zacząłem ich strofować - wstyd, że walczyli z Łotyszami, których wcześniej uważali za przyjaciół (36).
[5]
Polacy byli zaskoczeni. W tej pierwszej grupie pojmałem ok. 50 ludzi, następnie kolejne 40 i 5 - 6 ludzi w kilku grupach. Okazało się, że gdzieś na naszych flankach również idą do Po….
…Bitwa nie była dla nas zbyt absorbująca, ponieważ dwa polskie bataliony atakowały Po., a w tym samym czasie my i nasze bataliony atakowaliśmy ich od tyłu.
[6]
Oczywiście polskie bataliony rozproszyły się we wszystkich kierunkach, pozostawiając broń oraz jeńców. Niemiecki pułk 48 SS zastrzelił wszystkich jeńców, w tym pojmanych przez nas, po ich przeszukaniu.
Wkroczyliśmy do Po. i skierowaliśmy się do głównej kwatery. Po wejściu do Po. byłem zaskoczony, że z lasu wyszła armada ludzi, a podczas ataku był to jedynie niewielki łańcuch na przedzie. Właśnie w tym momencie rozpoczęły się rozmowy na temat zastępowania oddziałów. Dowódca. SS-Sturmbannfuhrer Träger z II/48. pułku opisał [sytuację] raczej z ufnością, choć rzeczywisty stan okazał się raczej zły. Najpierw myślałem, że będę mógł zastąpić wszystkich ludźmi z I/34, ale później tej samej nocy musieliśmy wezwać posiłki z II/34.
Obchodziłem pozycje w Po. z jakimś oficerem. Było to ok. godz. 22.00. Sama miejscowość osnuta była mgłą i dymem i oświetlona na straszny, różowy kolor. Zaczęła się odwilż. Po ulicach przechadzały się gęsi oraz rycząca rogacizna. Na ulicach leżało wiele ludzkich ciał oraz zabitych koni. Jednakże ogólnie niewiele było odgłosów walki. Towarzyszący oficer oprowadził mnie po sektorze N. Okazało się, że prawie wszystkie ulice sektora N są ostrzeliwane przez wroga, zatem bardzo szybko poruszaliśmy się tam wzdłuż domów, płotów i skrzyżowań. Około godz. 02.00 wróciłem z obchodu i zorganizowałem zmianę warty. O 03.00 położyłem się, aby odpocząć. Wiele domów nie miało okien i dlatego było zimno. Jakoś przetrwałem tamtą noc. Dzień 1.2.45. okazał się mglistym i pełnym dymu dniem.
[7]
Pułk 48 SS planuje ataki, ale nie zrobi nic tamtego dnia, ponieważ czekano na przybycie pierwszego batalionu wraz z dowódcą pułku SS-Obersturmbannfuhrerem Massellem (37). Dnie i noce mieszają się że sobą i naprawdę nie mogę powiedzieć, kiedy dzień się zaczął, a kiedy zakończył. Ogień wroga wciąż rośnie. Ale nasze możliwości obrony nie są małe, ponieważ cenne wsparcie dał nam flak 8,8 cm (38) oraz mała broń tego samego typu.
Z początku moja kwatera oraz kwatera Vīksnego były oddzielone. Później, kiedy ogień wroga nasilił się, a okna w kwaterze pułku zostały rozbite, przenieśli się do mnie. Ulokowałem się w pokoju z tyłu za kuchnią, a oni w pokoju w przedniej części domu. Zaczęły się dni i noce pełne koszmarów. Pozostałości dywizji na skutek niezdecydowania Axa „dreptały w miejscu” na terenie Jastrowia. Niemniej jednak kilka jednostek pojawiło się w Podgajach, korzystając z przetartego przeze mnie szlaku.
Następnego dnia [2.2.45] 48 pułk czekał na swój 1 batalion oraz na dowódcę pułku, SS-Obersturmbannfuhrera Massella, ale ten wrócił na tarczy. Zginął dokładnie na wejściu do Podgajów.


przypisy:
 36 - Dość specyficzna logika autora, zważywszy na to, co napisał w dwóch następnych akapitach, (red).
 37 - SS-Obersturmbannführer der Waffen-SS Paul Massell - d-ca SS-Freiwilligen-Panzergrenadier-Regiment 48 ‘General Seyffardt’ w 23. SS-Freiwilligen-
        Panzergrenadier-Division ‘Nederland’(niederländische Nr. 1), (red).
 38 - Obrońcy Podgajów mieli co najmniej baterię takich dział, która w toku działań została zniszczona - http://pl.wikipedia.org/wiki/8,8_cm_Flak_18,
        (red).







Fragmenty z książki “Es karā aiziedams” (Idę na wojnę) (1956), Jūlijsa Ķīlītisa (39)

31.1.–3.2.45 Jastrowie-Podgaje-Lędyczek (str. 176–199)

Tłumaczenie z j. łotewskiego-Marta Eniņa, Redakcja- Edward Anders


[176]
[31.1.45.] Minęła wieczność, moje nerwy nie wytrzymywały tego już więcej, czekając na koniec. Naprawdę czułem, że znalazłem się w trudnej sytuacji, ale nie miałem innego wyjścia jak czekać na przerwy w ogniowych atakach. Kiedy w końcu przerwano stałe ataki ogniowe, wyskoczyłem i przebiegłem sprintem ostatnie, feralne 100 metrów, prawie nic nie słysząc ani nie widząc. Kiedy instynktownie ponownie upadłem na ziemię, czułem się bezpiecznie. Choć zielone i czerwone iskry skakały przed moimi oczyma, a uszy były bombardowane i jakby obijane dużymi młotami, poczułem się dobrze, mając kolejną „kolejkę” za sobą. Rozdarłem swoje ubrania aż do nagiej skóry, aby uzyskać więcej powietrza. Następnie wyruszyłem dalej w drogę. Wydaje się, że było to ostatnie miejsce ostrzeliwane przez wroga, ponieważ nikt nam już nie przeszkadzał.
Podeszliśmy bliżej do zarośli i lasu. Kiedy doszliśmy tam, byliśmy już wolni od poprzedniego niebezpieczeństwa, ale nie wiedzieliśmy, co na nas czekało w tym gęstym, nieznanym lesie.
Byłem bardziej niż usatysfakcjonowany tym, co zdobyliśmy do tego momentu. Nasze straty, o ile mogłem powiedzieć, wynosiły nie więcej niż 3–4 ludzi. Była to raczej niska cena w porównaniu z tym, co mogliśmy przewidzieć i oczekiwać.
Przy wejściu do lasu zatrzymałem czoło kolumny tak, aby jej tyły mogły do nas dołączyć. Zdecydowałem się trzymać ludzi jak najbliżej siebie, ponieważ nadchodził wieczór i robiło się coraz ciemniej. Spodziewaliśmy się nadejścia całkowitej ciemności w przeciągu godziny. Dotarcie do Podgajów w ciągu dnia nie było już wykonalne, jako że nie było drogi obejścia ognia zaporowego wroga, a przejście przez pokryte śniegiem pola zabrałoby cały dzień.
Nie mogłem uwierzyć, w jaki sposób ja i moi ludzie doszliśmy do celu i jak przyjęli nas znajdujący się tam obrońcy. W nocy musieliśmy spodziewać się wszystkich rodzajów niespodzianek oraz wypadków. Po krótkiej przerwie, kiedy zobaczyłem, że większość ludzi zrównała się z nami, wznowiłem natarcie. W lesie warstwa śniegu była głębsza niż na otwartym polu, miejscami do kolan i miękki, rozwiany wiatrem śnieg roznosił się wzdłuż krawędzi ścieżek. To ponownie spowolniło nasze posuwanie się. Im ciemniej się robiło,
[177]
tym jaśniejsza stawała się lokalizacja Podgajów, jako że łuna z płonącego domu odznaczała się na niskich chmurach.
Obrałem kurs dokładnie w kierunku wioski i po znacznym upływie czasu czułem, że będziemy tam lada moment. Otaczała nas przygnębiająca cisza. Dotarliśmy do kraju lasu i ujrzeliśmy wyłaniające się przed nami pole. Nagle, zaledwie kilka metrów przed sobą zobaczyłem ciemny zarys czołgu i kilku nieznanych ludzi biegających wokół niego.
Prawdopodobnie i oni nas dostrzegli w tym samym czasie, gdyż zatrzymali pracę i popatrzyli w naszym kierunku. Ponieważ dalsze ukrywanie się nie miało sensu, zawołałem do nich kilka słów po niemiecku, aby zapobiec niewłaściwej identyfikacji. W odpowiedzi usłyszałem przekleństwa po rosyjsku i polsku oraz silny ostrzał z karabinów maszynowych i z działa czołgu. Oczywiście to był wróg. Położyliśmy się w głębokim śniegu i otworzyliśmy do nich ogień z karabinów. Głęboki śnieg i raczej niesprzyjająca pozycja powstrzymały osiągnięcie sukcesu - ale czołg trzeba było wysadzić. Krzyknąłem kilkakrotnie:
—Uwaga, nieprzyjacielski czołg, granatniki przeciwpancerne (40), do mnie! - Nikt nie pojawił się na początku i musiałem powtórzyć rozkaz kilkakrotnie, dodając do niego kilka raczej mocnych słów.
W końcu jeden człowiek przyczołgał się do mnie, a ja pokazałem mu cel oraz pozycję, z której, wg moich obliczeń, należało wystrzelić z broni. Niszczyciel czołgów podczołgał się do wskazanego miejsca i po krótkim czasie rozległo się znajome syczenie oraz wybuch granatnika, lecz nie odnieśliśmy sukcesu. Głowica bojowa uderzyła w drzewo, stojące naprzeciw czołgu, ale nie w sam czołg. Teraz czołg był mocno ostrzeliwany przez nas podczas przygotowywania silnika do rozruchu. Mieliśmy znakomite warunki, aby go wysadzić, ale ludzie, których potrzebowałem nie pojawili się jeszcze na skraju lasu. Kiedy na koniec kolejny człowiek rozbił granat o drzewo, uruchomiono silnik, a czołg sprawnie zakołysał się, strzelając i rycząc zjechał szlakiem leśnym. Przez jakiś czas słyszeliśmy jego ruchy. Mieli szczęście, że uniknęli zniszczenia.
W momencie gdy czołg
[178]
obrócił się, wypadł z niego niewysoki człowiek, którego natychmiast złapaliśmy.
Dokładnie obok miejsca, gdzie znajdował się czołg leżały 2 porzucone działa przeciwpancerne. Nigdzie nie widzieliśmy załogi - prawdopodobnie uciekli do lasu albo na nogach lub w czołgu.
Po tym krótkim i nieoczekiwanym starciu, które spowodowało wiele hałasu, ponownie zrobiło się cicho. Opuściliśmy skraj lasu i poszliśmy w pole. Większość naszych ludzi wciąż przebywała w ciemnym lesie i raczej niechętnie stamtąd wychodzili. Próbowałem zebrać moich ludzi razem, ponieważ właśnie teraz potrzebne było mocne przywództwo. Zobaczyłem raczej niewielką ich część. Połowa z nich prawdopodobnie wciąż siedziała w lesie, z powodu dużego hałasu i ostrzału.
Jeszcze z moich lat szkolnych, kiedy sam się uczyłem i potem nauczałem, pamiętałem, że w lesie trudno jest o dobre przywództwo z powodu słabej widoczności. A teraz doświadczałem tego w rzeczywistości. Oczywiście, z pełną kadrą oficerów w tej sytuacji nie byłoby źle, ale teraz nie być nikogo, komu mógłbym rozkazywać. Wokół mnie przebywali tylko regularni żołnierze.
Jeniec pilnowany przez kilku strażników z uwagą przysłuchiwał się naszym rozmowom i szybko zdał sobie sprawę, że nie jesteśmy Niemcami. Prawdopodobnie zauważył też na naszych rękawach odznaki z symbolami narodowymi. Poprosił, aby odprowadzono go do mnie, ponieważ miał mi coś ważnego do powiedzenia. Jeniec wiedział już, że miałem rangę majora i honorował mnie tytułem „Pan Mayur”. Okazało się, że jest Polakiem, zmobilizowanym w Warszawie. Powiedział, że pół godziny wcześniej dwa bataliony rozłożyły się tam celem przeprowadzenia bitwy. Poruszali się szybko do przodu, zamierzając rozpocząć znienacka atak na Podgaje w celu zdobycia wioski. Nasz atak i duże zamieszanie wokół czołgu na ich tyłach udaremniły wszystko, ponieważ teraz obrońcy Podgajów z pewnością byli już na nogach. Zrugałem Polaka za to, że walczył przeciwko nam, choć należał do nacji nam przyjaznej. Następnie zupełnie „zmiękł” i uczepił się mnie niczym tonący człowiek źdźbła słomy. Być może ten człowiek
[179]
wyczuł, że nie zrobię mu nic złego i że ze mną może czuć się bezpieczny.
Czołg, który uciekał stanowił tylną straż dla atakujących batalionów (41).
Sytuacja stała się interesująca i intrygująca. Oto pojawiła się szansa, aby osiągnąć znaczny sukces, decydując się jednak na pewne ryzyko. Zdecydowałem się to wykorzystać. Ale gdybym nie odniósł sukcesu, zamierzałem zadziałać tej nocy z własnej inicjatywy i przebić się do Lędyczka. W tym przypadku musiałem wziąć pod uwagę, że dywizja nie przedostanie się nigdzie w jednym kawałku, ponieważ jej siły znacznie się skurczyły.
Wzmocniłem swój batalion i skontaktowałem się z B.[alodisem], aby przedstawić swój plan. Powiedziałem mu, aby zwiększył siły na prawym skrzydle i razem ze mną zaatakował Podgaje, utrzymując nasze wewnętrzne flanki w kierunku płonącego domu, który miał stanowić linię rozgraniczenia naszych batalionów. Zdecydowałem się zniszczyć oba bataliony wroga, wgniatając ich pomiędzy mnie oraz obrońców Podgajów.
Przed nami rozciągała się pokryta śniegiem dolina, która stawała się stroma po drugiej stronie. W ciemności widziałem zarośla po obu stronach.
Po sprawdzeniu kolejny raz, czy major B. był gotowy, zaczęliśmy iść do przodu. Przed nami było spokojnie. Kiedy dotarliśmy na drugą stronę pola, gdzie widać było ziemię, na lewej flance rozpoczął się atak ogniowy. Z obu stron słychać było odgłos karabinów maszynowych, a ja wyraźne słyszałem szybkie wybuchy po naszej stronie i coraz wolniejsze strzały ze strony wroga. Wszyscy natychmiastowo położyli się i zaczęli strzelać, oczywiście w niebo, ponieważ niemożliwością było zobaczenie czegokolwiek. Krzyczałem na nich, aby nie zatrzymywali się i wciąż szli do przodu, ponieważ takie ślepe strzelanie w nocy, bez widocznego celu, nie miało sensu i było to zwykłe marnotrawstwo amunicji.
Moje słowa w ogóle nie przyniosły rezultatu i każdy, leżąc w śniegu, wciąż strzelał. Moi nowi dowódcy kompanii również nie byli w stanie zmusić ludzi do powstania i pójścia do przodu.
Nie miałem wyboru, jak tylko iść do przodu i przejąć dowodzenie nad atakującymi, w przeciwnym razie mogło wydarzyć się coś nieprzyjemnego. Choć pojawiło się ryzyko
[180]
zniszczenia struktury dowodzenia, [natychmiastowa] akcja była czymś najbardziej w tej chwili istotnym. W kilka minut dotarłem do pierwszego szeregu i ostrym rozkazem podniosłem ludzi leżących w rzędach. Maszerując do przodu i ponaglając żołnierzy, “ciągnąłem” ich ze sobą.
Zaczęliśmy iść do przodu szybko i przynajmniej pierwszy szereg podążał za mną. Kiedy dotarliśmy na krawędź doliny i podeszliśmy pod górę, dostrzegłem długie czarne linie leżące przede mną na śniegu. Zdałem sobie sprawę, że były to szeregi wroga pochodzące z powiększonego batalionu nieprzyjaciela.
- Ognia! - Rozkazałem i rozpoczął się zaciekły ostrzał na całym froncie. Do strzałów z karabinów oraz broni maszynowej dołączyły odgłosy broni przeciwlotniczej w czterech kolorach, jak również jakiejś innej broni cięższego kalibru. Cały ten harmider trwał przez 20 minut, a potem nagle się zatrzymał. W kierunku nas podążał długi szereg ludzi z podniesionymi rękoma, bez broni, którą najwidoczniej porzucili na śniegu. Pozwoliliśmy im przejść przez nasz pierwszy szereg, a kolejny - otoczył ich i zatrzymał.
Wielu z nich pozostało na białym śniegu i już więcej się nie ruszali. Po otrzymaniu rozkazu ponownie poszliśmy do przodu. Z prawego skrzydła usłyszałem również majora B wołającego:
- Naprzód! -
Obserwując szeregi atakujących, dojrzałem, że centralna część porusza się do przodu prawidłowo, ale flanki bardzo pozostały w tyle. Zaraz z naprzeciwka - lewa flanka musiała być pchnięta do przodu, chroniąc się przed zagrożeniami, dlatego jako pierwsza mogła dotrzeć do ciemnych krzaków. Kiedy dotarliśmy do drugiego stromego wzniesienia, gdzie leżały już pierwsze rzędy atakujących, przygotowując się do natarcia na Podgaje, zdaliśmy sobie sprawę, w jakim byli mizernym i beznadziejnym stanie, kiedy na nich wpadliśmy. Wrogowie nie mogli efektywnie użyć broni przeciwko nam, ponieważ leżeli z głowami nisko, a stopami wysoko. Oczywiście narosła panika i zaraz po strzelaninie poddali się, a reszta się rozproszyła.
Żołnierze nieprzyjaciela częściowo zostali zabici, inni poddali się, ale większość, korzystając z ciemności oraz zarośli zdołała uciec na boki, poprzez nieszczelne flanki.
[181]
Przez cały ten czas nasza lewa flanka coraz bardziej pozostawała w tyle. Było to dla nas duże niebezpieczeństwo. Potem usłyszałem znany mi głos. Był to mój stary weteran sierż. Reskājs. Natychmiast mu rozkazałem, aby poszedł na lewą flankę i zorganizował jej ruch w żądanym kierunku. Zrobił to bez opóźnienia. Po uporządkowaniu frontu ponownie podeszliśmy trochę do przodu, tak jak wymagało tego ukształtowanie terenu. Gdy zostało to już wykonane, dosięgnął nas piekielny ogień zaporowy ze strony obrońców Podgajów, pochodzący z wszelkiej broni, jaką mieli pod ręką.
Kolorowe trajektorie z tak zwanego „Vierlinga” [poczwórne działko kalibru 2 cm] (42) rozpryskiwały się na nas prawie jak fajerwerki w kolorach błękitu, zieleni, żółci i czerwieni. Gdzieś w pobliżu wyraźnie słyszeliśmy też ogień maszynowy „piły do kości” [broń maszynowa MG 42] (43). Stało się oczywiste, że mieliśmy do czynienia z Niemcami, a pomiędzy nami nie było już rosyjsko-polskich oddziałów. Kilkakrotnie obejrzałem teren i zastanawiałem się, co teraz robić, jak wyjść z tej nieszczęśliwej sytuacji, zatrzymać ogień i porozumieć się z ludźmi, przebywającymi po drugiej stronie. Ciężko jest prawidłowo ocenić odległości nocą, ale na podstawie hałasów oszacowałem, że dzieliło nas ok. 200–300 m. Zastanawiałem się, czy ci, którzy do nas strzelali nie zdawali sobie sprawy, co mogło się stać i czy nie słyszeli, że strzelaliśmy z tej samej broni, co oni.
Zdecydowałem się pierwszy zatrzymać ogień, mając nadzieję, że obrońcy również przestaną, abym spróbował choć krzyknąć do nich. Przypuszczalnie nie było jasne dla obrońców, kim byliśmy i nie wiedzieli, że nadchodzimy. Jednakże dywizja obiecała powiadomić ich za pomocą radiotelegrafu.
Kiedy przerwano ogień w jednym sektorze, wznowił się w kolejnym i jak epidemia rozplenił się na całym froncie po obu stronach. Czterokrotnie walczyłem, aż uspokoił się cały ostrzał. Obrońcy również prawdopodobnie usłyszeli mój krzyk i teraz zaczęli coś wyczuwać. Zdołałem zebrać około 20 ludzi i wykorzystałem ich, jako „mówiący chór”. Krzyczeliśmy po niemiecku: Nie strzelać! Tu jednostka łotewska! (w oryginale brzmiało to inaczej). Kilkakrotnie powtórzyliśmy te zawołania w chórze,
[182]
aż na koniec ze strony przeciwnej przybył do nas człowiek i po niemiecku zapytał o negocjatorów.
Zawołałem mojego adiutanta, por. I. oraz niemieckiego oficera łącznikowego por. R. i nakazałem, aby tam poszli. Obaj wyszli z szeregu, wyprostowali się i przeszli na drugą stronę. Reszta z nas pozostała, kucając w śniegu, z nosami uniesionymi nad stromym zboczem, obserwując odchodzących naszych ludzi i czekając na to, co się stanie. Po kilku minutach mój adiutant cofnął się o kilkadziesiąt kroków, zawołał mnie i powiedział:
- Tu są nasi ludzie i pytają o pana, panie majorze! -
Wyszedłem z szeregu i przeszedłem przez front na drugą stronę. Cały mój front stanął i patrzył, jak odchodzę. Kiedy dochodziłem już do małej grupy ludzi, stojących po drugiej stronie, jeden z nich podszedł do mnie. Był to kpt. T[räger] z niemieckiego batalionu, którego znałem osobiście z wcześniejszych bitew w Złotowie. Przywitaliśmy się i wyraziliśmy zadowolenie, że cały incydent skończył się dobrze. Niemcy zapytali nas, czy spowodowali u nas jakieś straty. Po wcześniejszej bitwie z załogą czołgu oraz po bitwie z Polakami mieliśmy kilku rannych, a nie było na razie żadnych wiadomości o innych ofiarach.
Skrótowo opisałem przebieg bitwy oraz sytuację, którą wykorzystałem, aby zniszczyć dwa polskie bataliony, miażdżąc i rozbijając ich pomiędzy moimi siłami a oddziałami Trägera. Następnie uzgodniliśmy procedurę wkroczenia naszych sił na tymczasowe kwatery dla naszych ludzi, kiedy zastąpią już obecnych obrońców. Kpt. T. poinformował mnie, że Podgaje są otoczone z trzech stron oraz, że należy oczekiwać nowego ataku i ostrzału w każdym momencie.
Aby odróżnić moich ludzi od innych i zapobiec infiltracji wroga w ciemności ustaliliśmy, że wprowadzimy ich gęsiego. Wydałem moim adiutantom odpowiednie rozkazy, a oni natychmiast przekazali je oddziałom. Pozostałem na wysokim pagórku, aby obserwować formujące się kolumny i to, kiedy rozpoczęło się wejście. Zatem jest to, że tak powiem, rodzaj piekła, do którego weszliśmy siłą! Podczas gdy kolumny wciąż się formowały, a ludzie maszerowali, dotarły do mnie raczej smutne wiadomości: pośród tych, którzy zginęli w ostatniej akcji
[183]
był mój dzielny ekspert od zwiadu sierż. Resk - pocisk 8,8 cm (44) rozdarł go na kawałki. Szkoda takiego dobrego człowieka, ale taki jest los żołnierza - dzisiaj ty, a jutro może być moja kolej…
Spoglądając na głęboką dolinę, zobaczyłem wynurzający się z lasu „czarny tysiąc”, czyli pozostałe dwa bataliony i resztę moich ludzi, którzy, nie wiem, dlaczego, krążyli tam już tak długo. Niektórzy z nich zadowoleni czekali na skraju lasu na wynik bitwy. Jak dowiedziałem się później, nie mieli łatwo, jako że wszystko, co przelatywało nad nami spadało dokładnie na skraju lasu, i mieli tam prawdziwy „kocioł” - muszę przyznać, że sobie na to zasłużyli.
Wejście do Podgajów przebiegło prawidłowo, bez jakichkolwiek zakłóceń. Po tym jak rozlokowaliśmy „moich ludzi” oraz inne bataliony po różnych kątach oraz domach, poszedłem do niemieckiego punktu dowodzenia, aby omówić kolejne czynności. Było już kilka minut po dziewiątej.
Porozmawialiśmy dłużej na temat sytuacji i dowiedziałem się, że Niemcy byli naprawdę zdziwieni i zakłopotani odgłosami bitewnymi w lesie, ale wciąż czuwali. Podczas bitwy z polskimi batalionami byli zaskoczeni, że kule przelatywały w nieodpowiednim kierunku i zbyt wysoko. Później zdali sobie sprawę, że bitwa toczyła się gdzieś za atakującymi, ale nie mieli pojęcia z kim. Nie mieli żadnej wiadomości na temat naszego przybycia.
Potem zajęliśmy się głównym zadaniem - dyskusjami na temat, w jaki sposób przyjść z odsieczą jednostkom, co musiało być dokonane nocą lub najpóźniej o świcie. Po około godzinie wyszliśmy z domu i poszliśmy sprawdzić linię frontu jako, że chciałem zobaczyć wszystko sam, przynajmniej najważniejsze miejsca, aby zostać panem swojej nowej fortecy nazajutrz rano. Dowódcy poszczególnych sektorów przyszli do mnie, pokonując sterty gruzu, niczym w Alcazar, skradając się za domami i ogrodzeniami. Kiedy wróciliśmy, było już dobrze po północy.
Ostrzał ze strony wroga w nocy był ogólnie słaby. Zaledwie kilka wystrzałów z broni maszynowej oraz pojedynczy strzał przerwały ciszę w nocy, jako że kule świstały na ulicach i uderzały w ściany domu po drugiej stronie. Celem uzyskania widoczności Niemcy
[184]
palili każdej nocy jeden dom, aby uniknąć wszelkich niespodzianek. Kiedy zapytałem niemieckiego dowódcę, ile jeszcze pozostało domów celem spalenia, odpowiedział, że wystarczy na co najmniej dwa tygodnie.
- Nie potrzebujemy tyle czasu - odpowiedziałem. Aby uzyskać więcej światła zamierzałem palić po dwa domy każdej nocy. Kiedy już wróciłem do punktu dowodzenia, narysowałem szkic i zacząłem rozdzielać siły. W tej nowej sytuacji moi ludzie nie wystarczali, dlatego nie pytając dowódcy pułku, zacząłem uzupełniać lukę ludźmi z batalionu majora B, który na koniec został całkowicie rozdysponowany. Do godz. około 04.00 zastąpiono wszystkich Niemców. Później okazało się, że ten batalion nie był niemiecki, lecz była to ochotnicza jednostka z germańskiego, zachodniego kraju. (45) Tylko oficerowie byli Niemcami. Batalion dowodzony był przez zastępcę dowódcy, kpt. T[rägera], podczas gdy rzeczywisty dowódca, podpułkownik M[assell], ciągle pozostawał w Jastrowiu. Oczekiwano go w Podgajach następnej nocy.
Następnego dnia Niemcy (w rzeczywistości cudzoziemcy) dostali rozkaz wykonania niewielkiego ataku w kierunku Okonka, prawdopodobnie, aby wyprowadzić w pole przeciwnika odnośnie miejsca, skąd chcieli organizować ucieczkę.
Tak zakończył się mój pierwszy dzień w tej “jaskini lwa”. Fizyczne i psychiczne wyczerpanie, z powodu wielu wydarzeń, jakie miały miejsce w ciągu dnia niemal zwalało mnie z nóg. Jakoś padłem na tapczan w ubraniu, gdzie zasnąłem i śniłem koszmary, budząc się w ciągu dnia.
[1.2.45.] Rano próbowałem zobaczyć moją fortecę w świetle dziennym i to, jak wyglądała owa “jaskinia lwa”. Nie było to łatwe, ponieważ zawsze, gdy próbowałem wyściubić nos lub popatrzeć przez lornetkę, ktoś “mnie namierzał” i kule świstały mi koło uszu. Obchody po ulicach w ciągu dnia również okazały się raczej delikatną sprawą. Niejeden śmiałek przechodzący przez ulice upadał i nigdy już się już nie podniósł.
W legowiskach i na ulicach pasły się krowy, gęsi i świnie…., ale zbyt wcześnie zniknęły: te niezastrzelone przez wroga zostały przechwycone przez sprawne, łotewskie ręce, nigdy niezmęczone pracą,
[185]
aby napełnić pusty żołądek. Im bardziej zaciekle walczyli nasi żołnierze, tym więcej jedli i wydawało się, że nic ich do końca nie nasyci.
Niemiecka kwatera główna znajdowała się w tzw. „dworku”, czyli potężnej dwupiętrowej posesji, wyposażonej w meble dobrego gatunku, dywany oraz porządną piwnicę. (46) Moi niemieccy koledzy popijali herbatę z koniakiem w filiżankach z prawdziwej chińskiej porcelany. Po omówieniu działań oraz osiągnięć, jakie miały miejsce w ciągu dnia i po wypiciu „mocnej“ herbaty, wróciłem do swojego małego domu, stojącego na rozwidleniu ulic. Teraz wróg wylał swój gniew przede wszystkim przeciwko nam, ostrzeliwując wioskę ogniem z moździerzy. Powstał ogień zaporowy w wybuchach przez około godzinę, a następnie przerwano go na kolejne 3–4 godziny, prawdopodobnie aż do momentu dostarczenia nowego zapasu amunicji. Nauczyliśmy się wykorzystywać te przerwy celem przesuwania się i komunikacji między sobą. Bardziej odległe stanowiska mogły być zastąpione tylko nocą, co więcej należało to zrobić, biegnąc pod ogniem wroga.
Nasza wioska wyglądała jak litera „Y”, gdzie, patrząc z dołu, droga od Jastrowia przechodziła od spodu i szła prosto do Lędyczka, a lewe odgałęzienie w kierunku Okonka. Dzień był ciepły, dlatego też ulice i rynny napełniły się wodą. Warstwa śniegu znacznie się zmniejszyła. Martwiłem się o rzekę, którą musieliśmy przekroczyć po drodze [do Lędyczka]. Mosty z pewnością będą wysadzone, a lód - częściowo stopiony, gąbczasty i niebezpieczny. Po południu bagnista ciecz gwałtownie wypłynęła ze ścieków. Była to mieszanka stopionego śniegu, jak również ludzkiej i zwierzęcej krwi.
Podczas powiązanej z obowiązkami wizyty u niemieckiego dowództwa zapytałem o los polskich jeńców, których im przekazaliśmy po naszym przybyciu do Podgajów. Niemcy wymienili wymowne spojrzenia, niezręcznie chrząkając, a następnie jeden z nich powiedział, że nie powinienem się martwić, ponieważ oni już niczego nie potrzebują. Taka odpowiedź mnie zdziwiła i niezmiernie zakłopotała, co uwidoczniło się na mojej twarzy. Zanim zdołałem coś powiedzieć, jeden z oficerów dodał, że oni sami nie mają żywności ani kwater i zaledwie kilka oddziałów do pilnowania jeńców, dlatego nie mieli wyboru.
[186]
Odszedłem, nie mówiąc ani słowa. Nie byłem w stanie odwiedzić ich ponownie tamtego dnia. Zdałem sobie sprawę, że między nami zaszło coś dziwnego i potwornego zarazem. Choć wojna ma niewiele wspólnego z ludzkimi uczuciami, odbieram ją jako konieczne i nieuniknione zło. Ale istnieje ogromna różnica między walką twarzą w twarz a zwykłym mordem. Ogólnie jest to kwestią ludzkiego sumienia, a ja nie chciałem stracić swojego.
Te trzy dni i noce, które spędziłem w Podgajach w mojej pamięci połączyły się w jeden dzień i noc, z których wyraźnie pamiętam jedynie początek oraz koniec. W innym razie była to jedna potworna i ciężka noc wypełniona koszmarami.
W przerwie, kiedy ponownie przestano strzelać, do mojego punktu dowodzenia przybył major Pēteris B[alodis]. Siedząc na ławce obok pieca, powiedział, że oszczędził mi wielkich kosztów - za usługi pogrzebowe. Kiedy obserwował koniec ulicy, spoglądając przez lornetkę zza rogu domu, po kilku sekundach jakiś Rosjanin strzelił do niego. Po uderzeniu w narożnik budynku pocisk eksplodował i rozpadł się. Dobrze, że był to pocisk wskaźnikowy, bo gdyby był to pocisk normalny to jak powiedział: „byłby upieczony jak kuropatwa”. Potwierdzało to, że do wroga dołączyli strzelcy wyborowi, którzy polowali teraz na dogodne cele.
Musiano zachowywać szczególne środki ostrożności, zwłaszcza na ścieżkach kurierskich, które strzelcy zazwyczaj szybko odkrywają. Badając swoje pozycje, doszedłem do wniosku, że jednostki należy wzmocnić, ponieważ o świcie kilku wrogich żołnierzy, przekradając się przez luki między wartownikami, zdołało przeniknąć do domów, położonych najbliżej lasu. Aby ich stamtąd wykurzyć, musieliśmy dokonać kilku niewielkich miejscowych ataków, małymi grupami, używając ręcznych granatów. Następnie rozlokowałem prawie wszystkie trzy bataliony na właściwych stanowiskach. Jednakże ostatni był niestety zbyt słaby.
Gdy zrobiło się ciemno, dwa domy na dwóch najważniejszych krańcach wsi zostały podpalone. Uzyskaliśmy wystarczające ilości światła.
Spędziliśmy kolejną noc raczej spokojnie, jako że wróg najwidoczniej był również śpiący. Ponieważ ucieczka opóźniała się,
[187]
musieliśmy oszczędzać amunicję i pozwolono nam jej używać tylko przeciwko dużym i ważnym celom. Moje jednostki cudzoziemców również musiały oszczędzać amunicję, ponieważ pewne pociski wroga niefortunnie spadły na ich wozy z amunicją, z których niektóre eksplodowały.
Następnego dnia [2.2.45] z łatwością odparliśmy dwie próby ataku wroga. Tych kilkoro ludzi, których zdołaliśmy otoczyć w pobliskich domach zostało wyeliminowanych dzięki ręcznym granatom w bliskim starciu. Za tę porażkę wróg nas mocno „wynagrodził”, ostrzeliwując ciągłym ogniem moździerzowym, jak również próbując nas zaskoczyć podczas chwil przerwy. Na początku obserwatorzy liczyli pociski moździerzowe, ale kiedy liczba przekroczyła 2000, zrezygnowali, zmęczeni liczeniem. Jednakże dalsze liczenie nie zatrzymało ognia!
Każda godzina przynosiła ofiary, a ulice i podwórka były pokryte zwłokami, których nikt nie chciał uprzątnąć. Zresztą nie było miejsca, aby ich pochować. Ziemia była zamarznięta i nie mogliśmy wychodzić na zewnątrz, jako że przyniosłoby to nowe ofiary. Bez szczególnej przyczyny nie wychodziliśmy w ciągu dnia. Jeśli musieliśmy gdzieś wyjść, to ukrywaliśmy się wzdłuż murków i ogrodzeń.
Niskie chmury, delikatna mgła oraz ciepła, spokojna pogoda wypełniły powietrze słodkawym zapachem rozlanej krwi i odorem pochodzącym z ciał. Wiele razy czułem obrzydzenie, które wywoływało u mnie dreszcze na plecach.
Z oficjalnych powodów byłem zmuszony ponownie odwiedzić Niemców. Dach posesji już się zawalił, a „panowie” uciekli do piwnicy i ciągle popijali herbatę z koniakiem, przez cały czas utrzymując umiarkowane, że tak powiem, „opary”. Omówiliśmy przeniesienie cięższej broni nocą, a potem wróciłem do swojego punktu dowodzenia.
Tego wieczoru miał miejsce niefortunny wypadek z dowódcą niemieckiego pułku cudzoziemców, podpułkownikiem Masellem, który zginął przy samym wejściu do Podgajów, w drodze z Jastrowia.
Był to poważny szok dla Niemców, ponieważ M., oznaczony Krzyżem Rycerskim, cieszył się dużym autorytetem (47). W czasie mojej kolejnej
[188]
wizyty w sztabie niemieckim, widziałem tego szykownego żołnierza na noszach, a przy nim wartę honorową pełniło dwóch żołnierzy. Cudzoziemski batalion nie poszerzył przyczółka mostowego w kierunku Okonka i wrócił do Podgajów następnego wieczoru. Może strata dowódcy odegrała jakąś rolę, ponieważ byli oni ewidentnie w kiepskich nastrojach. Teraz wszyscy czekaliśmy desperacko na to, aby nasza dywizja wycofała się i zakończyła nasze cierpienia.
Na koniec uzyskaliśmy komunikat, że stanie się to kolejnej nocy. Moment decydujący był bliski - być albo nie być. Ten dzień oczekiwania i kolejna noc wydawały się najdłuższe ze wszystkich dotychczasowych dni i nocy.
Wróg nie atakował nas już więcej, ale po prostu starał się zbombardować nas i rozerwać na kawałki. W rzeczywistości, niewiele pozostałych domów nie było ostrzelanych bądź częściowo zburzonych. Pośród tych niewielu mój dom nie ucierpiał z powodu bezpośredniego ostrzału, ale podwórze i ulica naokoło były pełne lejów po pociskach. Dywizja wciąż utrzymywała Jastrowie, gdzie nasz płk J[anums] wraz ze swoim pułkiem i kilkoma podległymi niemieckimi jednostkami znosił trudy bitewne.
W końcu przyszli. Wraz z pierwszymi jednostkami przybył również dowódca dywizji płk Ax. Jechali hałaśliwie na wozach, wioząc różne rodzaje „rupieci”. Ogólnie było tam wiele jednostek cywilnych i bardzo mało jednostek wojskowych. Harmider był straszny i sprawił, że na koniec włosy stanęły nam na głowie. My, którzy chowaliśmy się tu cicho jak myszy w norze, byliśmy bardzo zakłopotani tym dużym rwetesem.
Ostrzegłem dowództwo dywizji, że po takim hałasie musimy spodziewać się ciężkiego bombardowania w każdym momencie. To tylko kwestia czasu, kiedy wróg dostanie świeżą dostawę amunicji. Poleciłem dowódcy dywizji, aby szybko wyprowadził oddziały ze wsi i rozlokował je w jakimś miejscu na zewnątrz, najlepiej w lesie. Nic nie mogło być bardziej katastrofalne w skutkach niż masowy ostrzał zaskakujący kolumny pojazdów, masy ludzi i samochody stłoczone razem na wąskich ulicach. Po ostrzale taka kolumna nie będzie w stanie się poruszać ani w przód, ani do tyłu.
[189]
Będą również duże ilości ofiar, ponieważ nie ma miejsca, aby ludzie mogli znaleźć schronienie. Płk Ax zgodził się i bardzo szybko odjechał. Część transportu również odjechała i ulice wyraźnie opustoszały. Ale latarki wciąż migały i słychać było strzały. Najwięcej strzelali Niemcy, przede wszystkim tzw. “Verwaltung” [administracja]. Chciałem, aby wyszli stamtąd szybciej i aby ulice były puste, zanim cokolwiek zacznie się dziać. W moich uszach ten cały zgiełk brzmiał niczym bluźniercze wołanie o śmierć. Na koniec rozpoczął się ostrzał. Nie pamiętam zupełnie, jak długo trwał, ale wybuchy pojawiały się w takim tempie, jakiego przez długi czas nie widzieliśmy. Wszystko fruwało w powietrzu, dlatego nikt nie mógł nawet na milimetr wyściubić nosa. Tym razem mój dom został ostrzelany wieloma pociskami, ale zajmowany przeze mnie koniec domu pozostał nietknięty. Ponownie mieliśmy stos rannych, nikt już nie zwracał uwagi na zabitych. Pośród ciężko rannych był mój niemiecki oficer łącznikowy - por. R. oraz niemiecki oficer łączności z dywizji - por. Jung, któremu trzeba było amputować nogę aż do biodra.
Blisko północy, kiedy duży ostrzał już się zakończył, a ogień zmniejszył się, płk Janums wraz z adiutantem weszli do mojego pokoju. Przywitaliśmy się. Szukał mnie, ponieważ chciał trochę porozmawiać oraz ogrzać się. Na zewnątrz ponownie zrobiło się zimniej. Usiadł koło mnie na ławce obok pieca i powiedział w odniesieniu do Niemców:
- Patrz, to bydło zmarnowało mój pułk za nic. Całkowicie zrujnowany! - Mówiąc to, pułkownik powolutku zwieszał głowę na bok w kierunku mojego ramienia, a po chwili głęboko westchnął i zasnął. Pozostałem tam siedząc bez ruchu i pozwoliłem, aby wyczerpany pułkownik zdrzemnął się na moim szerokim ramieniu. Głowa adiutanta również opadała coraz niżej. Po 15 minutach pułkownik ponownie głęboko westchnął, podniósł głowę i powiedział:
- No teraz powiedziałem ci wszystko i muszę wracać do swoich ludzi. Dziękuję, że mogłem się tu u ciebie ogrzać i życzę ci wszystkiego najlepszego! Adiutancie, idziemy! -
Pułkownik J. myślał, że rozmawiał że mną przez cały czas.
[190]
Uśmiechnąłem się, ale nic nie powiedziałem, życzyłem im wszystkiego najlepszego i odprowadziłem do wyjścia. Wyszli obydwaj.
Spotkałem ich kilka dni później, kiedy minęły już wszystkie te niebezpieczeństwa. Pułkownik, wściekły na katastrofalne w skutkach rozkazy Niemców, wycofał się samodzielnie wraz z jednym z batalionów do miejscowości Cięrznie.
Chwilę później odwiedził mnie niemiecki major Pomrehn, który walcząc opuszczał Jastrowie, przez cały wieczór przedzierając się przez długie pagórki, obejmujące lewą flankę dywizji. Dowodzący batalionem Füsilier Pomrehn pochwalił naszych chłopców i głęboko współczuł nam z powodu dużych strat. Tylko 50 ludzi z batalionu było wciąż w stanie walczyć.
Dywizja powoli ruszała do przodu. Tabory dywizji, które do tej pory oczekiwały nieruchomo na skraju lasu rozpoczęły marsz wzdłuż szosy [na Lędyczek]. Droga ta była w kilku miejscach kontrolowana przez nieprzyjaciela. Kiedy zbliżali się do tych miejsc, pokonanie ich wymagało wiele wysiłku i spowalniało marsz. Pułk zapasowy dowodzony przez majora B. walczył w Chwalimiu. Opór Rosjan był tam dość silny, dlatego jego żołnierze nie byli w stanie posuwać się do przodu, albo robili to bardzo powoli.
[3.2.45.] W środku nocy przyjechał kurier na motocyklu, z rozkazem od dowódcy dywizji, aby pułk 34 przejął całą obronę Podgajów i aby inne jednostki, w tym batalion Massella, (48) pozostały w jego dyspozycji i kierowały się natychmiast do Chwalimia.
Razem z dowódcą pułku ppłk V[īksne] poszedłem do niemieckiej kwatery, aby przekazać im nowy rozkaz i zaplanować kolejną akcję. Na początku Niemcy oburzyli się nowym rozkazem, ale trochę później, po rozważeniu sytuacji, stwierdzili, że lepiej będzie pójść do przodu niż siedzieć i krwawić na miejscu. Co więcej, podlegali dowódcy dywizji i musieli wykonać jego rozkaz.
Po krótkiej dyskusji, stwierdziliśmy, że wycofanie rozpocznie się za dnia, ale teraz nie byliśmy w stanie nic zrobić w tym kierunku. Niemcy zdecydowali się pozostawić działo przeciwlotnicze kalibru 8,8 cm i pododdział z bronią maszynową do mojej dyspozycji, jako że nie można ich było wydostać z pozycji. Musieliśmy ich zatem wysadzić w powietrze i porzucić podczas wycofywania.
Martwiłem się ponownie, że jeśli będziemy wycofywać się
[191]
za dnia, skończy się to utratą wielu naszych ludzi. Niemożliwe było rozkazać wszystkim, aby pozostali na stanowiskach, ponieważ obejście wszystkich stanowisk było bardzo czasochłonne. Każdy czuł, że zbliżał się moment decydujący oraz to, że pozostanie w Podgajach nie było możliwe do wyboru jako opcja.
Wciąż miałem trochę broni, dzięki której osiągaliśmy dobre wyniki pod dowództwem dzielnego kpt. B. Dowódca artylerii dywizji, życzliwy kpt. F został zabity tego ranka. Amunicja kończyła się.
Ponieważ okoliczności wymagały szybkiej akcji, dowódca pułku [Vīksne] pozwolił mi na samodzielne działania, a w razie konieczności, nawet w jego imieniu, ponieważ rozkazy oraz porozumienie pomiędzy oddziałami wojska i ze sztabem niemieckim musiały odbywać się w j. niemieckim, którego dowódca pułku nie znał.
Kiedy ustaliliśmy plan zastępstw z niemiecką kwaterą główną, ja, dowódca pułku oraz mjr Pomrehn wraz z adiutantem wyszliśmy, chowając się na rogach ulic i pod ogrodzeniami. Wróciliśmy do naszego CP, aby wydać rozkazy naszym trzem batalionom. Już powiadomiłem ludzi o spotkaniu, organizowanym dla ich dowódców lub zastępców.
Warunki wymagały teraz inteligentnej oraz zdecydowanej akcji, ponieważ zbliżał się moment decydujący. Musiałem znaleźć odpowiedni kompromis oraz odpowiednie słowa pomiędzy bezlitosnym zadaniem a ludzkimi względami. Myślałem, że udało mi się zrobić to teraz lepiej niż kiedykolwiek. Wielu żołnierzom, którym wydałem ogólny rozkaz, aby pozostali aż do ostatniej szansy i kuli, zasygnalizowałem też, poprzez mrugnięcia okiem, że sami powinni zdecydować o odpowiednim dla siebie czasie akcji. Otwarte oczy, zimna głowa oraz zdecydowane działanie - to były jedyne czynniki, które mogły uchronić nas od śmierci.
Po wydaniu rozkazów chciałem przenieść CP bliżej w kierunku wyjścia do lasu, ponieważ wróg ostrzeliwał mocno nasze skrzyżowanie, utrudniając w ten sposób komunikację z naszymi jednostkami i przeszkadzając naszym ruchom. Teraz niemiecki major Pomrehn ponownie zaczął mówić z entuzjazmem o naszych chłopcach; o tym, jak dzielnie walczyli, usuwając wroga z terenu długich pagórków. Siedzieliśmy przy stole, na którym rozłożona była mapa mojego rejonu,
[192]
ale dwaj młodsi porucznicy stali i przygotowywali się do wyjścia z pokoju. W tamtym momencie nasza historia została przerwana przez ogłuszający wybuch. Światło zgasło i wszyscy upadliśmy, a niektórzy na stertę obok stołu. Pocisk wroga uderzył w parapet w moim pokoju i eksplodował, rozrzucając odłamki po całym pokoju. Kiedy światło zapaliło się ponownie i kiedy podnieśliśmy się po wybuchu, zobaczyliśmy por. Ulricha leżącego na podłodze i okropnie chrapiącego - jego głowa była roztrzaskana, por. K. stał, mocno ściskając łokieć; ppłk Viksne trzymał mocno głowę, a krew sączyła się między jego palcami. Pozostali dwaj oraz ja nie czuliśmy nic poza dzwonieniem w uszach.
Zawołaliśmy medyczny personel, który natychmiastowo zapewnił pierwszą pomoc. Nie mogli pomóc Ulrichowi i on wkrótce potem zmarł. Skóra na głowie dowódcy pułku, powyżej skroni była raczej głęboko pęknięta, do kości. Moje kończyny okazały się w porządku, a ramię ochronił gruby i dobrze usztywniony rękaw płaszcza.
Dowódca pułku w tym momencie przydzielił mnie do dowodzenia pułkiem i pozostałymi siłami. Następnie wraz z adiutantem oddalił się w kierunku punktu opatrunkowego.
Poranek był jasny i pogodny. Dzień zapowiadał się słonecznie i wiosennie ciepło. Wszyscy szybko wyszliśmy, aby zlokalizować nowy CP. Zdecydowałem się na tymczasowy CP, należący do jednego z batalionów pod moim dowództwem.
Teraz niemiecko-cudzoziemski batalion zaczął się wycofywać i, jak oczekiwałem, część moich ludzi „potruchtała” za nimi. Zatrzymaliśmy tych, do których dotarliśmy, ale co najmniej jedna czwarta zdołała uciec.
Wróg, zauważywszy ucieczkę, rzucił się naprzód i próbował zaatakować od nowa. Jego ataki moździerzowe i z karabinów maszynowych stawały się coraz silniejsze. Skrzyżowanie, przez które chciałem przejść było ostrzeliwane przez wroga z taką zaciekłością, że teraz nie było mowy o przejściu tamtędy.
Ukryłem się w zniszczonym budynku za kamiennym murkiem i czekałem na przerwę w ostrzałach. Ale wybuchy następowały jeden za drugim bezustannie, tak że zacząłem czuć się zmęczony
[193]
i straciłem cierpliwość. Ciężko było zadecydować, w którym momencie iść naprzód, ponieważ kiedy podejmowałem decyzję, nowa salwa zaprzepaszczała moje zamiary. Następnie kpt. Brīvkalns, (49) który dowodził baterią piechoty podbiegł do mnie. Poprosił o pozwolenie wyciągnięcia piechoty z wioski, ponieważ załoga cierpiała z powodu dużych strat. Kpt. Brīvkalns chciał zająć pozycję na skraju lasu, z której lepiej wykonywałby swoje zadania. Pozwoliłem mu na tę zmianę. Na koniec zdecydowałem się przejść i szczęśliwie dotarłem na drugą stronę. Kilka minut później róg, gdzie wcześniej się ukrywałem został zmieciony przez bezpośredni pocisk artyleryjski.
Widokiem wartym podziwu byli ludzie kpt. Brīvkalnsa, którzy, prowadzeni przez swojego dowódcę bezinteresownie ciągnęli broń na skraj lasu pod ciężkim ogniem artyleryjskim i ostrzałami z broni mniejszego kalibru. Twardzi chłopcy, którzy zasługiwali, aby nazwać ich bohaterami!
Kiedy dotarłem do CP, należącego do mjr R. oraz mjr A., nie zastałem tam nikogo. Dom został uszkodzony pociskiem artyleryjskim, a dowódcy być może poszli na skraj lasu. Usiedliśmy w pobliskiej chacie, aby sprawdzić sytuację, kiedy w dach uderzył pocisk moździerzowy. Chata zapaliła się. Wysłaliśmy na zewnątrz strażnika, aby sprawdził płonący dach i ostrzegł nas, kiedy będzie już bliski zawalenia. W przeciągu kwadransa ten moment nadszedł i przenieśliśmy się w inne miejsce. Po 2 godzinach już nigdzie nie było miejsca, gdzie moglibyśmy się ukryć. Można było powiedzieć, że zostaliśmy wymiecieni z wioski przez „ogniowe miotły”. Zbliżało się południe, ale tyły kolumny dywizji pozostawały bez ruchu. Kiedy zbliżyłem się, zdałem sobie sprawę, że już nigdzie się nie przesuną. Droga była zawalona wozami, ściśniętymi razem tak mocno, że nie mogły ruszyć się ani do przodu, ani do tyłu. Wszyscy byli skazani. Nikt o nich już nie myślał, ponieważ niczego nie można było już zrobić.
W Podgajach pojawiło się kilka czołgów wroga i ostrożnie próbowały tam wtargnąć. Potem zaczęła się prawdziwa Sodoma i Gomora, kiedy ośmielone już czołgi zaczęły rozbijać kolumnę wozów.
[194]
Dałem rozkaz, aby rozpocząć wycofywanie się. Zaczęliśmy wymarsz z boku drogi do Lędyczka. Po drodze spostrzegłem resztki oraz zdewastowane pozostałości jednostek transportowych naszej dywizji. Uszkodzone wozy, zwłoki ludzi i koni leżały rozrzucone bezładnie na sobie. Ciężkie artyleryjskie pociski zniszczyły wszystko. Części ludzkie wisiały na drzewach i krzakach. Wybuch wyrzucił jednego z ludzi w zarośla, zdzierając z niego skórę, tak że wszystkie kości oraz żyły były widoczne, niczym w muzeum anatomii. Naokoło leżały różne rzeczy. Na skraju rowu znalazłem hełm, który wykorzystałem dla siebie, ponieważ pociski trafiały w czubki drzew, a na ziemię spadały nie tylko odłamki tych pocisków lecz również części drzewa. Od kogoś, kto już odpoczywał wiecznie pożyczyłem broń wraz z kulami, ponieważ przy sobie miałem wyłącznie pistolet zawieszony u pasa. Następnie, wraz z adiutantem oraz dwoma kurierami przeszedłem skrajem lasu w kierunku miejscowości Lędyczek.
Dzień był raczej fatalny. Liczba ofiar z pewnością była wysoka. Usłyszeliśmy odgłosy walki przed sobą, a za nami i jednej strony: odgłosy toczących się czołgów. Wydawało się, że walka odbywała się wszędzie naokoło nas. Dotarliśmy do Chwalimia w około jedną godzinę.
Atmosfera bitwy wciąż się tam utrzymywała: wciąż słychać było strzały, a oddziały obcego batalionu biegały gęsiego na wzgórzach po lewej stronie.
Zator, który opóźnił nasze przemieszczanie się do przodu został już usunięty, ale podczas ataku na grupę domów, stojących przy drodze, dowódca ds. łączności, mjr D został zabity.
Ponownie zaczęliśmy marsz, ponieważ odgłosy czołgów i warkot ich gąsienic słychać było w raczej bliskiej odległości za nami. Wszystko to przyspieszyło nasze tempo. Ludzie ponownie wyczuwali, że zbliża się moment decydujący i spłoszyli się niczym dzikie zwierzęta, które przewidują wydarzenia, tylko dzięki swoim zmysłom oraz przeczuciom. Wydawało się, że teraz niewiele można było zdziałać za pomocą intelektu. Każdy chciał tylko iść do przodu, w kierunku, gdzie była nadzieja na ocalenie z zaciskającej się pętli. Na trasie nie można było przystawać na długo, ponieważ od czasu do czasu, w różnych miejscach zaczynał się ostrzał z broni maszynowej lub moździerzy.
[195]
Los poważnie rannych, którzy leżeli na wozach i nie mogli poruszać się samodzielnie był straszny i beznadziejny. Wielu było rannych po raz drugi lub trzeci, i wielu z nich zmarło, a inni zostali pojmani w niewolę.
Maszerując na przełaj i okrążając podejrzane miejsca, przesuwaliśmy się wzdłuż krawędzi lasu, a na koniec dotarliśmy do zakrętu drogi, z którego spodziewaliśmy się, że zobaczymy most w Lędyczku. Wiele ludzi szło koło nas, oczywiście bez jakiegokolwiek dowództwa. Jednakże, na drodze niedaleko stał samochód administracji dywizji z samym dowódcą oraz jego sztabem. Wszyscy oni na coś czekali. Czekali na „lepsze czasy”, na Holendrów czy na miłosierdzie Boże? Prawdopodobnie można było czekać na Holendrów, ale na miłosierdzie Boże nie było perspektyw. W dużym tłumie znajdowało się wielu oficerów, zarówno naszych jak i niemieckich.
Nie starałem się interweniować, aby nie być ponownie niczym szczypce do wyciągania gorącego węgla z ognia. Zdecydowałem się nie czekać, lecz samodzielnie znaleźć drogę, aby przejść przez most, i tym sposobem znaleźć się za wrogiem. Jeśli nie udałoby się za dnia, miałem nadzieję na przejście przynajmniej w nocy. W drodze dostałem pięknego konia, którego ktoś porzucił. Chciałem użyć go później, aby oszczędzić moje już poranione stopy.
Otoczony byłem przez 30 „weteranów” i kiedy wykryli, że planowałem przekroczyć rzekę, tłum znacznie się powiększył.
W tym momencie usłyszeliśmy specyficzny i dobrze znany odgłos - runk, runk, runk...
- Organ Stalina! (50) - Krzyknąłem i rozkazałem:
- Kryć się w dołach! - Starzy kompani znali bardzo dobrze ten dźwięk z rosyjskich pól, ale teraz wśród nas było wielu takich, którzy słyszeli go po raz pierwszy. W około 30 sekund dzikie kule sypały się nad naszymi głowami wszędzie, jak fasola. Złote, czerwone i czarne iskry migały przed naszymi oczami, a odgłosy wybuchów wciskały się nam w uszy. Niemniej jednak, rozrzut okazał się raczej szeroki i nikt z nas nie został bezpośrednio trafiony. Potem pobiegłem instynktownie jakieś 200 m w głąb lasu, myśląc, że następna [196] salwa trafi w drogę lub pobocze drogi. Tym razem moje przeczucie nie było dobre, a następna salwa trafiła dokładnie w miejsce, do którego podbiegaliśmy. Spadliśmy niżej lub gdziekolwiek zdołaliśmy przekoziołkować w pośpiechu. Wydawało się, że cały las palił się i był pełen dymu. Niektóre pociski eksplodowały zaledwie kilka kroków przede mną. Jak wiele dostaliśmy w rzeczywistości, tego nie wiem. Mój drugi kurier st. szer. S. był ranny w dwóch miejscach. Osłonił mnie własnym ciałem, ponieważ leżał blisko mnie w niewielkim dole, do którego wpadłem. Zabandażowałem go moimi własnymi bandażami, umieściłem na koniu i po tym jak ostrzał został przerwany, wysłałem go do punktu pierwszej pomocy dywizji. Przez dłuższy czas nie miałem o nim żadnej wiadomości. Dopiero kilka lat później, po wojnie dowiedziałem się, że mój kurier był bezpieczny i zdrowy w niemieckim obozie.
Z ostatniego miejsca bombardowania pobiegłem prosto do rzeki, aby poszukać miejsca, gdzie można było ją przekroczyć. Na niewielkim zakręcie, wolnym od ognia wroga, kilkoro naszych ludzi wtykało kije w lód i odmierzało głębokość. Szerokość rzeki wydawała się nie większa niż 20 metrów. Oba brzegi pokryte było lodem, ale w środku znajdowała się ciemna, otwarta woda. Lód tam już stopniał. Szybko znaleźliśmy bród, gdzie głębokość sięgała nam najwyżej do pasa. Kilku gorącokrwistych żołnierzy szybko znalazło się na drugim brzegu, wylewając wodę że swoich butów z cholewami i wykręcając mokre spodnie. Choć dzień był ciepły i słoneczny, jednak był to zaledwie 3 luty i zbliżał się wieczór. Woda wydawała się raczej ciepła—prawdopodobnie uważaliśmy tak z konieczności!
Każdy szybko przekraczał rzekę i po przygotowaniu się, wszyscy gromadzili się pod osłoną stromego brzegu. Podszedłem do przodu i stojąc na krawędzi brzegu zacząłem przeszukiwać las naprzeciwko i najbliższe domy za pomocą mojej lornetki. Dom okazał się niewielką posiadłością należącą do dzielnicy Lędyczek Szlachecki—Downica. Na początku wydawało się, że nikogo tam nie było, ale kiedy przyjrzałem się z bliska zauważyłem żołnierzy wroga, pochylonych i skradających się wzdłuż rogów i ogrodzeń domów. W jednym rogu widać było obiekt, który wyglądał jak kocioł do gotowania,
[197]
wokół którego zgromadził się około tuzin mężczyzn. Odległość między nami wynosiła trochę ponad 1 kilometr.
Ustawiłem w szeregu moich 50–60 ludzi na krawędzi brzegu. Pierwszym celem, jaki chciałem osiągnąć był róg lasu z niewielkim pagórkiem oraz rozkopaną ziemią na drodze, za którymi, powinniśmy byli mieć możliwość ukrycia. Tak się przynajmniej wydawało. Następnie chciałem podjąć decyzję, czy zejść na drogę leśną, czy też bezpośrednio zaatakować posiadłość na otwartym polu.
Aby sprowokować reakcję widocznego wroga i dojrzeć, co jest przed nami, zdecydowałem się przejść pierwsze 100 metrów jednym rzutem z głośnym okrzykiem: „hurra”. Jeden z moich ludzi miał szybki karabin automatyczny (51) przy sobie. Pochwaliłem go, że był na tyle sumienny i dzielny, aby nieść tę stosunkowo ciężką broń przez całą drogę do niniejszego miejsca, gdzie teraz mogła być dla nas bardzo pożyteczna. Trzymałem tego człowieka koło mnie i kiedy wszystko wydawało się gotowe rozkazałem:
- Do przodu marsz, biegiem! -
Natychmiastowo ja i człowiek z automatem rzuciliśmy się przed siebie skrajem brzegu i przebiegliśmy jednorazowo ponad 150 metrów. Kolejna skarpa wydawała się bliżej niż faktycznie była. Kiedy tam dotarłem po kilku głębokich i odświeżających oddechach, zacząłem patrzeć przez lornetkę, aby zobaczyć jaki efekt dał nasz bieg i okrzyk „hurra”. Oczywiście wróg był zdziwiony, że wyłoniliśmy się na jego flance. Zaraz potem widać było bieganinę na terenie posiadłości oraz wzmożoną aktywność wokół dziwnego obiektu, czyli kotła do gotowania. Po krótkiej chwili, z tego dużego przedmiotu wyskoczyły płomienie i tuż przed naszymi oczami wybuchł pocisk. Dziwny kocioł okazał się niczym innym jak działem piechoty. Na szczęście odległość była zbyt mała, a teren raczej płaski. Wszystkie pociski odbiły się rykoszetem i eksplodowały gdzieś ponad naszymi głowami i za nami. Wraz z właścicielem broni automatycznej wycelowaliśmy w to dzieło i wystrzeliliśmy Kilka dobrych razy. Jednakże coś nie działało w naszym celowniku, ponieważ kule nie trafiały do celu. Jednakże po kilku pociskach działo zostało odciągnięte.
[198]
Rozkazałem por. X. z pułku J[anumsa], aby spróbował pójść do lasu z małą grupą bitewną w celu sprawdzenia, czy po prawej stronie posiadłości znajdują się jakieś siły przeciwnika. Po krótkiej chwili byłem zmuszony pójść za nimi, ponieważ nie było sensu biegać po otwartym polu. Każdy starał się być raczej żwawy, ponieważ wydawało się, że w jakiś sposób przez to przejdziemy. Wszyscy ludzie z bronią strzelali w kierunku podwórza posiadłości oraz żołnierzy wroga czających się dookoła. Po 20 minutach takiej potyczki zdecydowałem, że powinniśmy podążyć za małą grupą por. X, która nie wróciła, a z lasu nie było słychać żadnych odgłosów. Nagle ktoś krzyknął:
- Most jest czysty! Jadą nasi ludzie! - Rzeczywiście kiedy popatrzyłem na koniec mostu przez lornetkę, nasze kolumny wjeżdżały już do Lędyczka.
Wróg się wycofał i oswobodził drogę do miasta, czyli otworzył okrążenie. Było to teraz niczym sygnał dla nas. Wszyscy ci, którzy do mnie dołączyli, aby przejść przez rzekę, teraz zawracali do brzegu rzeki. Pod osłoną brzegu dobiegali do mostu. Reszta z nas po prostu stała i patrzyła. Mój adiutant zapytał:
- No to co teraz z nami? - Nie mieliśmy wyboru, jak tylko iść tam, ponieważ krążenie po nieznanym lesie wydawało się bez sensu, kiedy droga była otwarta.
- Cóż - odpowiedziałem - wszyscy nasi wielcy wojownicy uciekli, zróbmy to samo! -
Szybko podbiegliśmy do brzegu rzeki. Por. I, jako młodszy, szybko przedostał się na czoło grupy. Był ubrany w krótką kurtkę pilotkę oraz ciepłe buty, jak dla pilota i uzbrojony był w pistolet maszynowy. Reszta z nas ubrana była w płaszcze i hełmy i w dłoniach mieliśmy karabiny. Podczas biegu zauważyłem, że mój adiutant od czasu do czasu zabawnie podskakuje, a potem zaczął krzyczeć:
- Cholera, ten Iwan [Rosjanin] we mnie celuje! -
Rzeczywiście nad naszymi głowami świstały kule, wycelowane w adiutanta, który niczym królik wykonywał różne podskoki i skręty. Kilka minut później, bez tchu wpadliśmy do dołu, znajdującego się po zawietrznej stronie brzegu rzeki i tam poczuliśmy się bezpieczni.
[199]
Każdy cieszył się, że wyszliśmy z tego bez strat i wszyscy z nas śmieli się z tego pecha por. I. Dodałem:
- To za strojenie się w cudze piórka! - Gdyby miał swój płaszcz i hełm—Iwan nie celowałby tylko w niego. Być może myślał, że por. I. był jedynym oficerem i dlatego wybrał go jako główny cel i starał się zabić go za wszelką cenę. Por. I. leżał na plecach i głośno zasapał, mówiąc:
- Mam mokre plecy od biegu, a głowę mokrą ze strachu! - Łapiąc oddech wstaliśmy i zdecydowanym krokiem przeszliśmy brzegiem rzeki w kierunku mostu.
Doszedłem do wniosku później, że przeciwnicy byli pod wrażeniem naszego ataku z flanki i prawdopodobnie myśleli, że nadchodzi kolejny taki atak. Zatem być może sądzili, że najlepiej jest się wycofać, otwierając dla nas w ten sposób drogę do Lędyczka. Co więcej, cudzoziemcy, wypychali ich z frontu, doskonale korzystając ze swojej broni.
Kiedy doszliśmy do Lędyczka, musieliśmy przejść przez most, ponieważ było to miejsce, gdzie rzeka rozwidla się. Wielu ludzi tłumnie przybywało do Lędyczka, gdzie w porządku ustawiali ich krzyczący żandarmi z błyszczącymi, metalowymi odznakami na piersiach. Nadzorowali oni ruch uliczny i gromadzili ludzi w miejscach zbiórek, gdzie odbywała się rejestracja. Przeciwnicy od czasu do czasu strzelali, ale nie miało to już żadnego wpływu na nikogo. Na jednym że skrzyżowań żandarm zrugał żołnierza. Żandarmi teraz znajdowali się u szczytu swojej potęgi, ale gdzie zatem ukrywali się w Podgajach, tak że nie było ich widać? Ostatniej nocy mogłem ich dobrze wykorzystać. Czułem się wściekły, kiedy teraz na nich patrzyłem: irytowali mnie brawurą i próżnym zachowaniem.
Rozglądając się za samochodem przypadkowo zauważyłem swojego czarnego „Wanderera” wraz z moim kierowcą kapralem J. za kierownicą. Kpr. J. był ranny w lewą rękę poniżej ramienia, ale wciąż mógł prowadzić. Ja, mój adiutant oraz kurier wsiedliśmy do samochodu i kazałem kierowcy ruszać. Zapytał mnie, gdzie jechać, a ja odpowiedziałem:
- Prosto do domu, gdzie moglibyśmy umyć się, ogolić, zjeść i wyspać się! -


przypisy:
 39 - Ķīlītis, Jūlijs. Es karā aiziedams: mani raksturīgākie piedzīvojumi Otrā pasaules karā. [Going to war- Idę na wojnę—moje najbardziej wyraźne
        przeżycia z okresu II Wojny Światowej. UK: Wydano przez autora (1956), 279 str.]
 40 - Tanku dūre” (łotewski), “Panzerfaust” (niemiecki) = bazooka (angielski).
 41 - zobacz przypis 17, (red).
 42 - 2 cm Flakvierling 38 – niemieckie, poczwórnie sprzężone, holowane działo przeciwlotnicze kalibru 20 mm.
        (źródło - http://pl.wikipedia.org/wiki/2_cm_Flakvierling_38), (red).
 43 - MG 42 – niemiecki uniwersalny karabin maszynowy, (źródło - http://pl.wikipedia.org/wiki/Karabin_maszynowy_MG_42), (red).
 44 - Ponieważ Polacy nie dysponowali takim kalibrem wygląda na to, że jest to kolejna ofiara “ friendly fire”, (red).
 45 - Był to holenderski I.Batalion SS-Freiwilligen-Panzergrenadier-Regiment 48 “General Seyffardt”.
 46 - Bardzo prawdopodobne, że była to posiadłość należąca do Mielkego na płn.- zach. krańcu wioski.
 47 - Prawdopodobnie jest to błąd autora. Paul Massell nie był odznaczony Krzyżem Rycerskim, 08.02.1945 r. otrzymał pośmiertnie German Cross in Gold,
        (red.)
 48 - Błąd autora, Paul Massell był d-cą SS-Freiwilligen-Panzergrenadier-Regiment 48 ‘General Seyffard’, (red).
 49 - Waffen-Hauptsturmführer Teodors Brīvkalns - d-ca 13 kompanii w Waffen-Grenadier Regiment der SS 34 (lett. Nr. 5),
        od 07.02.1945 r. był d-cą II. Batalionu (Waffen-Grenadier Regiment der SS 34), (red).
 50 - Chodzi o radzieckie wyrzutnie rakietowe typu BM u nas znane jako katiusze - http://pl.wikipedia.org/wiki/Katiusza, (red).
 51 - Chodzi o niemiecki Sturmgewehr 44, (red).



powrót do strony głównej

© copyright 2012, Jūlijs Ķīlītis
Design by Scypion