"Zniemczanie" wartościowych rasowo dzieci na przykładzie Polski.
4 października 1943 r. w Poznaniu, Heinrich Himmler wygłosił mowę do dowódców SS, której fragment zapowiadał porywanie dzieci w imię rasy:
"Jest mi kompletnie obojętne, jak powodzi się Rosjanom czy Czechom. Dobrą krew, którą spotyka się w innych narodach, zdobędziemy dla siebie,
rabując im w razie potrzeby dzieci i wychowując je u nas." (cyt. za Norbert Lebert, Stephan Lebert, Noszę jego nazwisko. Rozmowy z dziećmi
przwódców III Rzeszy, s. 31.)
W 1943 roku porywanie i zniemczanie dzieci było już rzeczywistością. Ofiarami programu selekcji i germanizacji padły dzieci z Polski, Rumunii,
Czechosłowacji i Słowenii, Francji, Belgii, Luksemburga i Norwegii.
Główny Urząd Ras i Osadnictwa (RuSHA) otrzymał zadanie odzyskania "zagubionej" nordyckiej krwi z terenów wschodnich. 4 lutego 1942 r. w Berlinie
zwołano konferencję dotyczącą polityki ludnościowej wobec wschodu. Przewodniczącym spotkania był Brunon Kleist, szef Wydziału XII (Wschód).
W konferencji wzięli również udział inni przedstawiciele Ministerstwa ds. Wschodu, dwóch przedstawicieli wydziału doktora Ehlicha w Głównym
Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA), jeden reprezentant RuSHA i Urzędu Komisarza Rzeszy do Spraw Umacniania Niemczyzny (RFK - Reichskommissariat
für die Festigung deutschen Volkstums) oraz dwóch antropologów (jednym z nich był prof. dr Eugen Fischer). Ustalono, że ludność z terenów
okupowanych należy poddać ocenie rasowej, aby oszacować liczbę nadających się do "zniemczenia".
W Polsce akcja germanizowania dzieci trwała już od początku 1940 roku. W lutym 1940 r. Heinrich Himmler wysłał do szefów SS i policji dyrektywę
pt. "Zniemczanie dzieci z polskich rodzin i dawnych polskich sierocińców". Kopie zostały rozesłane RuSHA, RSHA, Lebensbornu oraz do ministra spraw
wewnętrznych i ministra edukacji. W połowie maja 1940 r. ukazał się kolejny dokument dotyczący m.in. kwestii zabierania dzieci z terenów
okupowanych. Autorem sześciostronicowego memorandum pt. "Kilka myśli o postępowaniu z obcą ludnością na Wschodzie" był Heinrich Himmler.
Dokument ten został podpisany przez Hitlera 25 maja 1940 roku.
W Polsce realizacja planu rozpoczęła się od rejestracji w Urzędzie do spraw Młodzieży dzieci z sierocińców i przebywających w zastępczych
rodzinach. Lokalni funkcjonariusze RuSHA byli odpowiedzialni za ocenę rasową, a służba medyczna wykonała odpowiednie badania lekarskie.
Wyselekcjonowane dzieci wysyłano na sześć tygodni do domu dziecka w Brockau. Tam prof. dr Hildegarda Hetzer prowadziła skrupulatną obserwację
psychologiczną "dostarczonego materiału", na podstawie której sporządzano szczegółowy raport, który następnie kierownik domu dziecka wysyłał do
RuSHA.
Decyzje o zakwalifikowaniu dziecka do "zniemczania" podejmowano na podstawie rozmaitych raportów, ostatnie słowo należało do namiestnika
Rzeszy upoważnionego przez Heinricha Himmlera. Najmłodsze dzieci (2 - 6 rok życia) były kierowane do domów dziecka Lebensbornu. Rozpoczynał
się proces poszukiwania rodziny, które zaopiekowałyby się sierotami. W pierwszej kolejności brano pod uwagę bezdzietne rodziny SS. Dzieci starsze
(6 - 12 lat) trafiały do internatów w Niemczech. Zalecano "by zwrotu polskie dziecko odpowiednie do zniemczenia nie używać publicznie ze
szkodą dla dziecka. Należy raczej mówić o nich jako o niemieckich sierotach z odzyskanych terenów wschodnich."
(cyt. za P. Padfield, Himmler Reichsführer SS , s. 394.).
Nie tylko sieroty były wywożone do Niemiec, tysiące dzieci zostało odebranych rodzicom (nie odbierano dzieci rodzicom, których zakwalifikowano
do "zniemczenia"). Porywanie dzieci było dobrze zorganizowane. Najpierw obserwowano dzieci, zwracano uwagę na jasny kolor włosów i niebieskie
oczy. Do porwań dochodziło na placach zabaw, rynku miejskim, czasem wyrywano dzieci na ulicy. Dzieci uzyskane podczas akcji były kierowane do
ośrodków jak Brockau, gdzie przeprowadzono szczegółowe badania wg wcześniej sporządzonych procedur. Brano pod uwagę wzrost, wielkość czaszki,
długość kończyn, u dziewcząt sprawdzano miednicę, a u chłopców członka. Te, którym udało się pomyślnie przejść selekcje były adoptowane przez
niemieckie rodziny. "Popyt" przerastał "podaż", bowiem atmosfera panująca w Niemczech sprzyjała adopcji. Dzieci otrzymywały niemieckie imiona
i nazwiska, często wmawiano im, że ich rodzice byli Niemcami, którzy polegli na polu walki.
Polskie dzieci często trafiały do domów dziecka w Brochowie i Kaliszu, gdzie po przejściu serii testów były kierowane do ośrodków Lebensbornu.
Na tym etapie dzieci porozumiewały się już najczęściej po niemiecku. We wrześniu 1942 r. na terenie Niemiec znalazły się pierwsze polskie dzieci.
Mieszkały w dwóch ośrodkach Lebensbornu: w Steinhöring i w Bad Polzin. Od 1943 r. zazwyczaj były umieszczane w austriackim ośrodku w Oberweis
nad Traunsee. W Lebensobornach dokonywano kolejnej selekcji, dzieci które nie przeszły pomyślnie serii testów odsyłano. Wg Georga Lilienthala,
autora licznych prac o Lebensbornie, w domach Lebensbornu znalazło się od 250 - 300 polskich dzieci.
Richard C. Lukas w książce pt. "Zapomniany Holocaust" twierdzi, że porwano ok. 200 tysięcy polskich dzieci, inne źródła mówią o 150 tysiącach.
Jednym z nich był Alojzy Twardecki, który swoją historię opisał w książce pt. "Szkoła janczarów".
Alojzy Twardecki urodził się 23.03. 1938 r. w Rogoźnie. Jego ojciec zginął w działaniach wojennych w 1939 roku. 27 września 1943 roku Alojzy
został odebrany matce wraz ze swoim kuzynem, Leonem. Dramat rozegrał się w Rogoźnie pod Poznaniem, gdzie uprowadzono tej nocy w sumie szesnaścioro
dzieci, które następnie przewieziono do Kalisza, a stamtąd do domu dziecka w Oberweis, gdzie Alojzy przebywał do kwietnia 1944 roku. Chłopiec
otrzymał nowe imię i nazwisko, odtąd nazywał się Alfred Hartmann, a wkrótce znalazł też niemiecką rodzinę. Był wychowywany w świadomości, że jest
Niemcem. Zachwycał się wizją "Wielkiej Germanii", którą poprowadzi Führer. Rodzice i dziadkowie stali się jego utraconą rodziną, kochali go i on
odwzajemniał to uczucie z całą siłą. Wiedział, że jest adoptowany, jego prawdziwi rodzice mieli zginąć gdy był bardzo mały. Dopiero jako
jedenastoletni chłopak dowiedział się o swoim prawdziwym pochodzeniu. Pewnego razu gdy wrócił ze szkoły zastał swoją rodzinę pogrążoną w smutku.
Ojciec, były członek NSDAP, wręczył mu list od jego prawdziwej matki, która szukała go wytrwale po wojnie.
Nastolatek doznał szoku i nie chciał początkowo uwierzyć w tę nieprawdopodobną historię: "Usłyszałem z tego jedynie słowo Polak,
nic więcej.
Na coś takiego nie byłem przygotowany - sczerwieniałem i wrzasnąłem z wściekłością: Ja nie jestem Niemcem, ja nie jestem Niemcem, ja ... ja
mam być Pollacke! Nawet nie Franzmannem tylko Pollacke! Bzdurna gadanina, idiotyzm, urojenie. Ja - Polakiem, ha ha ha!." (Alojzy Twardecki,
Szkoła janczarów, s. 11.).
Szczególnie nienawidził Polaków, wierzył, że to oni przyczynili się do wybuchu II wojny światowej. Dziadek chłopca podsycał w nim te uczucia
opowiadając historie o ostrzeliwaniu przez Polaków niemieckich pociągów przejeżdżających przez korytarz. Z czasem było coraz trudniej, początkowe
zaprzeczanie nie dawało mu wewnętrznego spokoju. Zastanawiał się nad swoim pochodzeniem, wciąż zadawał sobie pytanie: "Alfredzie, kim ty
właściwie jesteś?(...) Czy jesteś Alfredem, czy też Alojzm?" (Alojzy Twardecki, s. 7.).
We wspomnieniach Twardecki opisuje swój pobyt w jednym z ośrodków Lebensbornu. Dzień rozpoczynał się od pobudki o siódmej rano, Pielęgniarka
sprawdzała stan zdrowotny chłopców. Dzieci mieszkające razem w pokoju ponosiły zbiorową odpowiedzialność za przewinienie jednego z ich grupy.
Gdy kolega Jürgen po raz kolejny zmoczył się w nocy, wszyscy otrzymywali karę, którą wymierzano najczęściej bambusowym kijem. Po śniadaniu dzieci
bawiły się, chłopcy najczęściej w wojnę. Często słuchali opowieści swoich wychowawców m.in. o froncie wschodnim.
"Błyszczały nam oczy, gdy słuchaliśmy o tych wszystkich zwycięstwach naszego oręża (...) Wrzeszczeliśmy też razem, gdy z głośników wydzierało
się z setek tysięcy gardeł: Heil Hitler! Pod głośnikiem stało wtedy dwóch starszych chłopców w mundurach Hitlerjugend. Jakże im zazdrościliśmy
tych pięknych mundurów, a przede wszystkim noży, które nosili przy boku." (Alojzy Twardecki, s. 22.).
Najtrudniejsze były wieczory, dzieci często płakały tęskniąc za rodzicami, których nie miały. Personel wciąż zapewniał jednak swoich podopiecznych,
że wkrótce każdy znajdzie swoją nową rodzinę i będzie wiódł szczęśliwe życie.
Twardecki pamięta, że gdy armia niemiecka odnosiła zwycięstwo, wszyscy mali mieszkańcy domu dziecka otrzymywali np. kawałek ciasta czy inne
słodkości by uczcić ten szczególny moment (behawioralne metody). Inaczej obchodzono się ze starszymi dziećmi, które miały świadomość swojego
pochodzenia. "Jakże inaczej potoczyły się losy starszych chłopców (...) a wśród których znalazł się mój kuzyn Leon. Opowiadał on, że umieszczono
ich gdzieś w Austrii w domach Hitler-Jugend, wepchnięto w mundury i całymi dniami musztrowano (...) Gdy kogoś przyłapano na mówieniu po polsku,
cała grupa ponosiła surowe konsekwencje. Zdarzało się, że w zimie, mimo wysokiego śniegu i mrozu, chłopcy musieli się rozebrać za karę do naga,
pasami i powrozami wiązano im ręce na plecach, po czym jeden z esesmanów rwał kilka gazet na kawałeczki i rozrzucał je na pokrytej śniegiem ziemi.
Zadanie chłopców polegało na podnoszeniu zębami tych skrawków z ziemi (...) Trwało to niekiedy godzinami, aż skostnieli z zimna chłopcy zebrali
wszystkie skrawki leżące wokół domu i wrzucili porządnie do kosza." (Alojzy Twardecki, s. 28.).
Alfred został adoptowany przez Binderbergerów, którzy mieszkali w Koblencji. Chłopiec szybko przywiązał się do nowych rodziców i dziadków.
Przybrana matka, Margarethe, pracowała dla Luftwaffe jako kierowniczka sekcji urlopów. Ojciec, Theodor, pracował w zakładzie zajmującym się
wydobyciem metali szlachetnych. W czasie I wojny światowej służył w stopniu podporucznika, a w 1942 r. był w rezerwie, ale wkrótce dostał
powołanie. W 1944 r. służył w artylerii przeciwlotniczej.
Alojzy doskonale pamięta pogarszającą się sytuację na froncie. Wraz z babcią wyprowadzili się do Jeny. Wigilię 1944 r. spędził tylko z babcią.
Od Hitler-Jugend otrzymał na Gwiazdkę drewnianą armatkę, z której był bardzo dumny. W 1945 r. z powodu pogarszającej się sytuacji na froncie,
ponownie zostali zmuszeni do zmiany miejsca zamieszkania. W końcu trafili do Koblencji.
24 marca 1945 r. siedmioletni chłopiec otrzymał mundur, karabin i kilka naboi. Miał pełnić wartę przed kasynem oficerskim. Trwało to zaledwie
kilka dni, gdyż dziadek chłopca zabrał mu broń i hełm martwiąc się o jego życie. III Rzesza w końcu skapitulowała, rozpoczęła się okupacja.
Alojzy w wspomnieniach przywołuje szczególną datę - 1 października 1946 roku, dzień ogłoszenia wyroku w procesie norymberskim. Niemcy byli smutni i
nie mogli pogodzić się z rzeczywistością. Najwięcej żalu mieli o powieszenie niemieckich oficerów, uważali, że nie jest to godna śmierć.
Wielu zachwycało się zachowaniem Göringa i Keitla.
Małgorzata Ratajczak rozpoczęła poszukiwania swojego syna w 1948 roku. Zwróciła się o pomoc do Polskiego Czerwonego Krzyża. Wkrótce Delegatura
Polskiego Czerwonego Krzyża na Strefę Okupacji Francuskiej w Niemczech wpadła na trop zaginionego dziecka. Międzynarodowa Organizacja ds.
Uchodźców ustaliła, że zaginione dziecko po porwaniu otrzymało nową tożsamość. Alojzy został Alfredem Hartmannem, którego adoptowała niemiecka
rodzina. Pani Ratajczak korzystała z pomocy polskiego konsula w Baden-Baden i sądu w Koblencji. Przedstawiciel Polskiej Misji Wojskowej z
Berlina odwiedził chłopca w Koblencji.
W 1949 r. zmarła przybrana matka chłopca, która chorowała na raka. Alojzy był załamany. Wkrótce ojciec poślubił inną kobietę, czego Alojzy nie
mógł mu wybaczyć. W tym czasie Polska Misja Wojskowa przekazała mu list od jego prawdziwej matki, która zapraszała go na czterotygodniowe
wakacje do Polski. Twardecki pojechał tylko na 2 tygodnie z zamiarem ostatecznego wyjaśnienia tego nieporozumienia. W Polsce przywitała go
matka ze swoim mężem. Pierwsze dni były bardzo ciężkie. Pani Ratajczak zachowywała się taktownie, Alojzy czuł się nieswojo, ale jednocześnie
zaczynał wierzyć tej kobiecie. Wciąż słuchał opowieści o prześladowaniach Polaków przez Niemców, o obozach koncentracyjnych i innych
okrucieństwach II wojny światowej.
Początkowo nie chciał w to wierzyć, przecież w Koblencji mówiono co innego, niemieckie gazety pisały o mordach dokonywanych przez Polaków na
Niemcach. "Słuchałem historii o heroicznych zmaganiach uczestników Powstania Warszawskiego, o bohaterstwie dzieci Warszawy, o Armii Krajowej,
zamachu na Kutscherę i Cafe-Club, o potężnym ruchu partyzanckim... i traciłem poczucie rzeczywistości. Przecież nic o tym nie wiadomo w Niemczech.
Polacy nie mają przecież zmysłu organizacyjnego, jak oni to zrobili? Nieiwarygodne! A te bzdury o obozach koncentracyjnych! Nikt u nas nie dawał
temu wiary i nie tylko u nas. Spotykałem Amerykanów, którzy również twierdzili, że to komunistyczna propaganda. Nawet dziadek i tata podawali
takie wiadomości w wątpliwość (...)." (Alojzy Twardecki, s. 111.).
Pewnego dnia gdy Alojzy wrócił z wycieczki rowerowej zastał mamę płaczącą w sypialni. Zapytała go czy wraca do RFN, zmieszany i trochę zaskoczony
odpowiedział, że może zostać dłużej w Polsce. Alojzy napisał list do swojego niemieckiego ojca i z niecierpliwością czekał na odpowiedź od niego.
Ojciec wykazał zrozumienie i zaakceptował decyzję swojego syna. Alojzy uważał, że ojciec zbyt łatwo pogodził się z jego nagłą decyzją.
Pani Ratajczak wystarała się o miejsce dla syna w pobliskim gimnazjum. Alojzy rozpoczął naukę pełen obaw. Przede wszystkim nie znał języka
polskiego, do tej pory nauczył się zaledwie kilkunastu słów. Dzięki pani Włodarczyk, nauczycielce języka polskiego, Alojzy po 3 miesiącach miał
już porządne podstawy języka. W 1956 r. Twardecki rozpoczął studia w Szkole Głównej Planowania i Statystyki na wydziale handlu zagranicznego.
Alojzy otrzymał tytuł magisterski na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Twardecki odczuwał ogromną potrzebę pojechania do Oświęcimia i przekonania się na własne oczy o okrucieństwie, którego dopuścili się tam Niemcy.
Był zdruzgotany, zniesmaczony, wściekły i pełen nienawiści do wszystkiego co niemieckie. Przebywając w Polsce coraz dłużej Alojzy obawiał się,
że może zostać "niemcożercą". Nie mógł spać, coraz częściej rozmyślał o tym kim by został gdyby Hitler wygrał wojnę. Być może byłby namiestnikiem
w Polsce i z nienawiścią odnosił się do swoich rodaków.
Alojzy ożenił się z Polką, z którą miał dwoje dzieci: córkę Patrycję i syna Alfreda.
Historię Alojzego Twardeckiego dwukrotnie przeniesiono na ekran filmowy. W 1971 r. powstał film dokumentalny pt. "Człowiek o dwóch nazwiskach" w
reżyserii Romana Wionczka, a w 1985 r. powstał film biograficzny pt. "Akcent" opowiadający historię Alojzego Twardeckiego
Znawcy tematu nie są zgodni co do ostatecznej liczby porwanych dzieci. Ocenia się, że do Polski wróciło zaledwie 25 tysięcy porwanych dzieci, wśród nich m.in.
Janusz Bukorzycki, Anna Kociuba i Alojzy Twardecki.
Bibliografia:
1. Grünberg Karol, Hitler-Jugend, Towarzystwo Naukowe Organizacji i Kierownictwa Dom Organizatora, Toruń 1998
2. Kershaw Ian, Hitler 1936 - 1941, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2002
3. Lebert Norbert, Lebert Stephan, Noszę jego nazwisko, Świat Książki, Warszawa 2004
4. Patfield Peter, Himmler Reichsführer SS, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2005
5. Schmitz-Köster Dorothee, W imię rasy. Dzieci dla Führera - mity i rzeczywistość, Trio, Warszawa 2000
6. Twardecki Alojzy, Szkoła janczarów, Pojezierze, Olsztyn 1979
7. http://wiadomosci.onet.pl/1252181,1292,1,1,kioskart.html?drukuj=1
|