Przedwojenna szkoła oczami ucznia

Szkolne wspomnienia Stanisławy Pązik (rocznik 1922)


1. Pierwsze lata. Kuznocin (klasy 1-4).

Urodziłam się 7 stycznia 1922 r. w Kuznocinie(1). Do szkoły poszłam w 1929 r., w wieku 7 lat. Do pierwszej klasy chodziłam do Kuznocina, do drugiej do Młynar, wsi oddalonej od Kuznocina jakieś 0,5 km., do trzeciej i czwartej klasy znowu do Kuznocina. W Kuznocinie i Młynarach nie było osobnego budynku szkoły, uczyliśmy się w izbach wynajmowanych od gospodarzy, u nich mieszkali też nauczyciele. Wszystkie lekcje prowadziła dwójka nauczycieli, małżeństwo Ślusarczyków (wcześniej w szkole uczył jakiś Niemiec, ale wyjechał zanim poszłam do szkoły). W tej szkole była tylko jedna klasa dla jednego rocznika (tj. jedna klasa pierwsza, jedna druga itd). Zajęcia rozpoczynały się o godzinie 8.00 i trwały do około godziny 11.00, w czwartej klasie trwały nieco dłużej. Klasy nie były duże, uczyło się w nich około 20 uczniów i byli to tylko Polacy, dzieci mieszkańców Kuznocina. Izby, w których mieliśmy lekcje były czyste i zadbane, było odpowiednio dużo ławek i krzeseł dla wszystkich dzieci, jeśli jednak zdarzało się tak, że w którejś klasie było więcej dzieci, to dostawiano nowe ławki i krzesełka. Uczyliśmy się z podręczników sprowadzanych przez nauczycieli. Podręczniki były drogie, moi rodzice kupowali dla mnie książki od mojego o rok starszego kuzyna, Stanisława Jędrzejczyka, który chodził do tej samej szkoły. W szkole mieliśmy takie przedmioty jak język polski, matematykę, robótki ręczne (wyszywanie itp), gimnastyka i religia (prowadzona przez nauczyciela, nie przez księdza).

2. Wolbórz. Klasy 5-7.

W Kuznocinie była tylko szkoła 4-klasowa, dlatego do piątej klasy poszłam do szkoły w Wolborzu(2) (była to 7-klasowa szkoła powszechna w Wolborzu). Tam też chodziłam do 6 i 7 klasy. Wolbórz był oddalony około 5 km od Kuznocina, odległość tą pokonywałam codziennie, z reguły pieszo, a tylko czasami, kiedy były zbyt duże zaspy, albo błoto mój ojciec zawoził mnie wozem lub saniami. Zazwyczaj wstawałam około godziny 5 rano, około godziny 6.00 wychodziłam do szkoły, droga zajmowała mi około półtorej godziny. Lekcje zaczynały się o godzinie 8.00, trwały do około 13-14, po czym znowu około półtorej godziny wracałam do domu. Zajęcia były w starym pałacu, należącym wcześniej do biskupów, a później w nowym budynku szkoły(3). W szkole w Wolborzu istaniały po dwie klasy dla każdego rocznika (dwie piąte, dwie szóste itd), ale mimo to klasy były bardzo liczne (ponad 30 osób), gdyż do tej szkoły chodziły dzieci ze wszystkich okolicznych wsi.
W szkole w Wolborzu mieliśmy podobne przedmioty jak wcześniej, z tym że mieliśmy także historię, geografię i przyrodę. Kiedy byłam w piątej klasie doszło do zmiany książek, tzn. te podręczniki, z których uczyły się wcześniejsze roczniki były już nieaktualne, nie można było kupować starych od uczniów wyższych klas, trzeba było kupować nowe.
W szkole w Wolborzu uczyło nas już więcej nauczycieli. W pamięci zapadła mi szczególnie nauczycielka od języka polskiego, która była bardzo surowa i wymagająca. Musieliśmy uczyć się na pamięć wierszów, pisać streszczenia przeczytanych opowiadań. Nauczycielka ta szybko zorientowała się, że bardzo lubię czytać i pisać, choć opowiadanie na głos idzie mi znacznie gorzej. Ta nauczycielka zawsze bardzo mnie chwaliła, w bibliotece (była również bibliotekarką) sama wybierała mi najładniejsze jej zdaniem książki, które następnie chętnie czytałam.
Przypominam sobie również taką sytuację, że ksiądz (z którym w Wolborzu mieliśmy religię) oprowadzał moją klasę po kościele pod wezwaniem św. Mikołaja, opowiadając nam o poszczególnych ołtarzach i innych elementach wystroju. Później kazał nam napisać o tym co usłyszeliśmy, po czym zebrał i przeczytał wszystkie prace. Moje opowiadanie uznał za najładniejsze.
Ogólnie w obu szkołach uczyłam się bardzo dobrze. Mój ojciec, człowiek bardzo surowy, zawsze chętnie chodził na zebrania z rodzicami w mojej klasie, bo zawsze byłam na nich chwalona. Na zebrania w klasach moich braci i sióstr (miałam sześcioro rodzeństwa) ojciec wysyłał matkę, gdyż z nimi często były problemy i ojciec nie chciał się za nich wstydzić. Kiedy kończyłam 7 klasę, w 1936 roku nauczyciele chcieli, żebym poszła do gimnazjum w Piotrkowie Trybunalskim(4). Mój ojciec również bardzo chciał, żebym uczyła się dalej, mama nie chciała się zgodzić, bo byłam dość chorowitym dzieckiem, często bolała mnie głowa i czasami z tego powodu nie szłam do szkoły. Ja też bałam się przenosin do Piotrkowa, nie wiedziałam czy sobię poradzę. Ostatecznie zakończyłam naukę po 7 latach, nie poszłam do gimnazjum. Dziś tego nie żałuję, bo i tak zapewne nie udałoby mi się go skończyć przed wybuchem wojny.

3. "A Niemce to duszy nie mają?". Tło społeczne. Metody wychowawcze.

Do szkoły w Wolborzu chodziły głównie polskie dzieci, ale nie brakowało również dzieci niemieckich i żydowskich (szczególnie tych drugich było dużo, gdyż w Wolborzu mieszkało sporo rodzin żydowskich, prowadzących sklepy i farbiarnie). W mojej klasie był jeden Żyd, jedna Żydówka oraz dwóch Niemców. Nie pamiętam, żeby między dziećmi polskimi a niemieckimi czy żydowskimi dochodziło do jakiś większych sporów, kłótni. Ja kolegowałam się z dziećmi innych narodowości, szczególnie z Żydówką. Wspólnie się bawiłyśmy, ona czasami dawała mi mace(5) do spróbowania. Nie wiem co się stało z żydowskimi dziećmi w czasie wojny, nie wiem czy przeżyły.
Oczywiście dzieci żydowskie i niemieckie nie chodziły na religię, miały swoje zajęcia religijne poza szkołą. Przypominam sobie taką historię, że pewnego razu, zimą my (polskie dzieci) mieliśmy zajęcia z religii, a Niemcy nie mogli iść do domu ze względu na zaspy i weszli do pomieszczenia, w którym odbywała się lekcja, żeby się troche ogrzać. Niektóre z polskich dzieci zaczęły krzyczeć: "prosze Księdza, Niemce tu są, Niemce są na religii!", na co ksiądz odpowiedział: "co krzyczycie? A Niemce to duszy nie mają?". Niemieccy uczniowie zostali w klasie za przyzwoleniem księdza.
W niedzielę chodziliśmy do kościoła, najpierw ustawialiśmy się całą klasą w rzędzie przed kościołem, a następnie dziewczyna ze starszej klasy sprawdzała obecność, po czym wchodziliśmy do środka. Jak kogoś nie było, to później ksiądz pytał się na lekcji dlaczego.
Pamiętam, że nauka przed wojną była obowiązkowa do 14 roku życia, ale u nas na wsi jak ktoś miał skończone 4 klasy to już było dobrze. Niektórzy uczniowie nie chcieli się uczyć, powtarzali klasy, nawet po kilka razy jedną. Jednego z moich braci, o dwa lata starszego ode mnie, spotkałam w czwartej klasie (dwa razy ją powtarzał), inny brat przez cztery lata był w pierwszej klasie. Uczniowie, którzy nie chcieli się uczyć z reguły po prostu przestawali chodzić do szkoły (zapewne za przyzwoleniem rodziców), nauczyciel później wysyłał innego ucznia do domu takiej osoby z pytaniem, dlaczego nie przychodzi do szkoły. Jeśli otrzymywał odpowiedź, że dana osoba rezygnuje z nauki, to po prostu skreślał ją z listy (sama zostałam wysłana z takim pytaniem do domu mojej koleżanki, która przestała przychodzić na lekcje).
Na lekcjach musiała być cisza i porządek, nie wolno się było odzywać bez pytania. Jeśli ktoś się źle zachowywał, albo nie nauczył się zadanych lekcji, to był stawiany do kąta. Czasami nauczyciel bił uczniów linijką po rękach. Przypominam sobie taką sytuację, że jeszcze kiedy chodziłam do szkoły w Kuznocinie nauczyciel pociągnął mnie za ucho tak mocno, że aż poleciała mi krew, za to, że podpowiedziałam coś koleżance. Uważam że to nie była moja wina.
Pamiętam też, że pewnego dnia nasza nauczycielka od języka polskiego (o której mówiłam już wcześniej) przyszła do klasy bardzo smutna i powiedziała poważnym głosem: "muszę wam przekazać smutną wiadomość, Marszałek Polski Józef Piłsudski zmarł". Później w szkole została ogłoszona oficjalnie żałoba, musieliśmy nosić czarne opaski na ramieniu. Nosiliśmy je tylko w szkole, po wyjściu z niej od razu je zdejmowaliśmy.

Bełchatów, lipiec 2010 roku



Posłowie.

Niniejszy artykuł opracowany został na podstawie wspomnień Stanisławy Pązik (rocznik 1922), która w latach 1929-1936 uczęszczała do szkół powszechnych na terenie województwa łódzkiego. Autorem tego artykułu jest faktycznie sama Stanisława Pązik, moja rola ograniczyła się jedynie do spisania i uporządkowania relacji babci, a także pewnych korekt redakcyjnych i dodaniu śródtytułów. Starałem się nie ingerować w tok wypowiedzi, ograniczając się do zadawania pytań. Babcia, pomimo podeszłego wieku cieszy się świetnym zdrowiem i doskonałą pamięcią, potrafi godzinami wspominać wydarzenia ze swojej młodości. Jej wspomnienia są w moim odczuciu niezwykle cenne, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że osób znających przedwojenną szkołę "z autopsji" jest coraz mniej.
Przy lekurze powyższych wspomnień nie należy jednak zapominać o kilku podstawowych kwestiach.

Po pierwsze zalecona jest duża ostrożność z formułowaniem wszelkich generalizacji, rozciąganiem wniosków płynących z powyższych wspomnień na przedwojenne szkolnictwo "w ogóle". Obraz międzywojennej szkoły wynikający z relacji S. Pązik może być reprezentatywny dla wiejskiej szkoły powszechnej (podstawowej) położonej w województwie łódzkim, funkcjonującej w latach 30. XX w. Obraz ten może bardzo różnić się od sytuacji szkolnictwa na kresach wschodnich, w dawnej Galicji czy poznańskim, czy nawet w tym samym rejonie kilka lat wcześniej. Trzeba bowiem pamiętać o potężnych dysproporcjach istniejących między terenami poszczególnych zaborów(6), których w 20-leciu nie udało się zniwelować.

Po drugie, czytelnicy powyższych wspomnień mogą być w pewnym sensie zaskoczeni. Według szeroko rozpowszechnionego poglądu, przedwojenna wiejska szkoła to obraz "nędzy i rozpaczy", instytucja nie dająca szans na uzyskanie elementarnego nawet wykształcenia, nie mówiąc już o możliwości jakiegokolwiek awansu społecznego. Tymczasem wypływająca z omawianej relacji sytuacja materialna wiejskiej szkoły nie była tragiczna, uczniowie mieli dostęp do podstawowych przyborów szkolnych, podręczników (co prawda drogich), biblioteki, nauczyciele starali się wspierać zdolnych uczniów w dalszej edukacji. Rezygnacja z nauki przed ukończeniem przepisowych 7 klas wywołana była raczej brakiem zdolności czy chęci do pracy, a nie kwestiami materialnymi. W przypadku S. Pązik niemożność podjęcia dalszej edukacji spowodowana była problemami zdrowotnymi i obawami przed przenosinami do miasta, a nie sytuacją majątkową. Może to wskazywać na fakt, że sytuacja stan szkolnictwa wiejskiego w okolicach Łodzi nie był beznadziejny. Z drugiej strony pozostawiał on wiele do życzenia o czym świadczy chociażby czysto teoretyczny charakter obowiązku szkolnego czy ubogi program edukacji (brak języków obcych czy przedmiotów przyrodniczych takich jak chemia czy fizyka). Biorąc jednak pod uwagę mroczną spuściznę zaborów i bardzo trudną sytuację gospodarczą kraju (lata 30. to okres Wielkiego Kryzysu Gospodarczego), to stan szkolnictwa wiejskiego opisany w powyższych wspomnieniach (których, co podkreślam, nie powinno się generalizować) należy uznać za pewnego rodzaju sukces.

Po trzecie powyższa relacja może stanowić przyczynek do dyskucji o innych (nieedukacyjnych) zagadnieniach. Chodzi przede wszystkim o współistnienie w szkole przedstawicieli różnych narodowości. W stosunkach tych Autorka wspomnień nie dopatrzyła się wrogości czy niechęci, wręcz przeciwnie bardzo pozytywnie wypowiadała się o miejscowych Niemcach czy swojej żydowskiej koleżance. W szczególności trudno dostrzec w zachowaniu uczniów czy nauczycieli nieprzebranych pokładów antysemityzmu, którymi podobno miała się charakteryzować przedwojenna ludność wiejska. Na uwagę zasługują również zachowanie władz szkolnych i uczniów po śmierci Józefa Piłsudskiego czy metody karcenia stosowane przez nauczycieli (obecnie nie do pomyślenia, szczególnie w świetle ostatnich przepisów dotyczących przeciwdziałania przemocy w rodzinie).

Po czwarte powyższa relacja jest szczególnie interesująca ze względu na okres historyczny którego dotyczy. Pierwsza połowa lat 30. to czas reformy szkolnictwa przygotowanej przez ministerstwo wyznań religijnych i oświecenia publicznego pod kierownictwem Janusza Jędrzejewicza(7). Następstwami tej reformy były m.in. wprowadzenie siedmioklasowych szkół powszechnych (takich jak ta w Wolborzu) czy zmiana podręczników szkolnych, o której mowa we wspomnieniach. Stanisława Pązik nie potrafiła ze zrozumiałych względów ocenić, czy reforma ta istotnie poprawiła poziom nauczania szkolnego w stosunku do okresu wcześniejszego.

Adam Pązik


Serdecznie zachęcam osoby, które są w posiadaniu niepublikowanych dotychczas wspomnień osób pamiętających jeszcze przedwojenną szkołę, czy też są skłonne spisać takie wspomnienia od osób im znanych, do nieodpłatnego publikowania ich na stronie internetowej dws-xip.pl.



Przypisy:

1Wieś w województwie łódzkim, powiecie piotrkowskim.
2Wieś w województwie łódzkim, powiecie piotrkowskim, znana przede wszystkim z tego, że spod tej miejscowości wyruszyły wojska polskie do wojny z krzyżakami w 1410 r.
3W wyremontowanym budynku pałacu biskupów kujawskich mieści się obecnie Zespół Szkół Rolnicze Centrum Kształcenia Ustawicznego por. http://zswolborz.pl/PL/0_pl.htm.
4Stolica powiatu, w którym położony był Wolbórz. Znajdowało się tam gimnazjum im. Bolesława Chrobrego, funkcjonujące do dziś (jako liceum).
5Maca - chleb przaśny, przaśniki, spożywany przez żydów podczas święta Pesach.
6Z bardziej ogólnym obrazem przedwojennego szkolnictwa zapoznać się można w pracach dotyczących tego okresu m.in. S.Mauersberg (w:) J. Tomicki (red.), Polska Odrodzona 1918-1939. Państwo Społeczeczeństwo Kultura, Warszawa 1982, s. 555.
7Więcej na temat samej reformy w osobnym artykule.





powrót do strony głównej


© copyright 2010, Adam Pązik
Design by Adam Pązik